Notice: Function _load_textdomain_just_in_time was called incorrectly. Translation loading for the instagram-feed domain was triggered too early. This is usually an indicator for some code in the plugin or theme running too early. Translations should be loaded at the init action or later. Please see Debugging in WordPress for more information. (This message was added in version 6.7.0.) in /home/szafatosi/domains/juliarozumek.pl/public_html/wp-includes/functions.php on line 6114
październik 2012 – julia rozumek

siła.

Pamiętam dosyć duże patio.

Na środku klomb. Trawy trochę. Zaniedbanej. Choć brzydko nie było. Było normalnie.

Ławki. Zwyczajne. Drewniane.

Pomiędzy budynkami szło się szklanym, długim korytarzem. Takim z lat 90tych.

Pośrodku tego korytarza były drzwi. Na to patio właśnie.

Wchodzimy. Ja, moja siostra i wózek bliźniaczy z Jej dziećmi.

Pojechałyśmy autobusem do tej Łodzi. Łatwo nie było. Dzieci marudne. My z torbami.

I taksówka żadna zmieścić nie może tego balastu. Tramwaj okazał się być łatwiejszy.

Ale jesteśmy już w tym patio. Rozglądamy dookoła. Jest. Czeka na nas i macha.

I choć jest tutaj, to i tak wygląda ślicznie. Ona ma takie oczy. Takie, że wszystko w nich.

I radość, i zadumanie, i szczerość i otwartość. Empatia i wzruszenie. Mądrość i wiara.

Dzieci biegną po żwirze i rozkładają ręce.

Pokój ma ładny. Jednoosobowy. Radio. Łazienka.

Choć mówi, że wolałaby z kimś. Bo to można słowo zamienić i podać gdy słabiej.

Ale jak to Ona.. zaprasza do siebie, herbatkę zaparzy. Gdziekolwiek nie jest, to Ci ludzie do Niej jak do mesjasza. Zawsze to było dla mnie zagadką. Skąd taki człowiek… Jakby „nadczłowiek”…

Dzieci skaczą po łóżku. Uśmiecha się i radosna. A przecież widać, że cierpi. Ale Ona całe życie smutek i ból ukrywa przed dziećmi. Zawsze mówi „po co je martwić? a ja dam radę, to nic takiego”, albo machnie ręką i z westchnieniem stwierdza „daj spokój, taki tam ból”.

A każdy inny by z tego bólu wył, skręcał się i ręce do śmierci wyciągał.

 

 

Półka. Drewniana, lekko farba już odchodzi. Jak u każdego w domu. Takie miejsce gdzie rachunki rzucamy. Klucze od auta. Pocztę od listonosza, do przeczytania na później. Ulotki. Telefon po wyciągnięciu z kieszeni. Guzik, co odpadł z płaszcza. Wyniki badań.

I u nas, tamtego dnia, leżały te wyniki. W białej kopercie. Odebrane przez sąsiadkę, bo w miejscowości obok trzeba, a od nas akurat nikt w tamtą stronę nie jechał. Podała mi je w drzwiach. Podziękowałam i rzuciłam na tę półkę. Z ciekawości jednak wróciłam.

Były tam jakieś litery i, że dodatni. Przeszła mi przez głowę myśl, że dodatni to chyba ten zły.. Ale u nas? U nas zły? To musi być jakiś banał. Taki, że rutinoscorbin i jest lepiej …

Wieczór pamiętam. Pusty stół w kuchni. A Oni siedzą. W milczeniu. Co jakiś czas wymienią zdanie. I dzwonią z pytaniami.

Mama chora. I łzy w oczach. Nie wiem, co to za choroba. Nie pytam, a Ona na razie nie mówi. Zasnęłam nawet spokojnie… no bo u nas? u nas choroba…? jakoś dziwnie. U nas nie ma tych złych zdarzeń, informacji, powiadomień.. u nas codzienność zwyczajna.

Zwyczajnie więc zasnęłam.

A potem… strach i niepewność. Płacz i bezradność.

A Ona. Ona nie. Spokojna przez te telefony rozmawia. Dzwoni. Pyta. Załatwia.

Zapalenie wątroby typu C. Jak rak. A interferon jak chemia przy raku.

Znaleźli klinikę. Choć interferon wydają ludziom młodym. I inny kraj sponsoruje Polsce to lekarstwo.

Zapisana do kolejki. Ile lat czekania…?

Telefon dzwoni po dwóch tygodniach. Że lek dla Niej jest. Lek przyjmowany przez trzy miesiące. Jeżeli organizm toleruje jest dalsze leczenie, jeżeli nie, powolne czekanie na marskość wątroby i śmierć. Trzy miesiące strachu. Toleruje. A i to jest tylko marną nadzieją.

Potem kolejny rok, dawek w strzykawce co tydzień. Były to wtorki. Pamiętam.

Raz w środę rano zemdlała w łazience uderzając głową o ubikację. Kiedy przeniesiona na łóżko odzyskała przytomność zaczęła nas ustawiać, że Ona i tak pójdzie do pracy i nikt ma Jej nie zastępować. Poszła. Wygrać z Nią się nie da.

Przez rok leczenia każdego dnia wstaje o 7 rano. Pierwsza. Robi śniadanie. Myje zęby. Nakłada tusz na rzęsy. Zakłada ciepłą kurtkę i idzie do pracy.

Pamiętając o łykaniu tranu, bo najmniejsze przeziębienie może Ją zabić.

O chorobie nie wie nikt, poza nami.

Włosy coraz słabsze, skóra sucha i szorstka jak papier. Poprzez osłabienie organizmu dochodzą inne choroby…

A Ona.. każdego dnia, wygląda tak samo ładnie.

Nie wiem. Nie mam pojęcia skąd jest taka siła. Skąd moja Mama ma taką siłę w sobie.

Razem z Nią leczenie zaczyna 9 osób. 3 z nich przez cały okres kuracji przebywają w szpitalu. 3 z nich straciły słuch i pojawiły się problemy ze zdrowiem psychicznym. 3 przechodziły kurację w ogromnych katuszach przy gorączce 40 stopni.

Moja Mama przez cały rok wstawała rano,zerkała w okno i powtarzała w myślach…

„Ja nie mogę być chora. Mam dzieci, męża, wnuczki. Beze mnie ich świat się zawali”

Czasami, resztkami sił podnosiła kołdrę, powoli wkładała stopy w domowe kapcie, by powłucząc nogami dokonać porannego rytuału.

A my, zbiegając z góry piliśmy ciepłe kakao, które zdążyła już przygotować..

Każdy Jej ruch, niewykonalny dla zwykłego człowieka w chorobie, mówił „ja nie mogę być chora”. „Nie ja”.

I w każdy piatek ciasto pachnące z piekarnika wyciągała. Marchew i cebulę w ogródku za domem zasadziła. Obiad  codziennie na stół stawiała.

Nikt nawet nie przypuszczał, że czasami nie miała siły herbaty zalać wrzątkiem.

Nigdy się nie skarżyła. Tylko to machnięcie ręką i słowa „daj spokój”. A potem tylko Jej cień jak wyjeżdża na rowerach z wnuczkami.

Na nic zdały się nasze błagania, by położyła się choć  na chwilę. By odpoczęła. Poczytała książkę. Obejrzała film. Na nic.

Ona wiedziała, że to leżenie Ją zabije. Że wygrywa dzięki codziennej walce z samą sobą. Z brakiem sił.

Pamiętam ten dzień, gdy była w sanatorium. Zostawiła nam w domu kartkę, z datą i numerem telefonu swojego lekarza. W ten dzień zadzwoniłam do szpitala po wyniki.

-Elżbieta.. tak, już momencik. Są już wyniki. Przeczytać? Wynik jest ujemny.

Żadnego dnia w swoim życiu nie pamiętam tak dokładnie.

Otworzyłam okno na przedpokoju i krzyczałam do Taty na podwórko…

„Mama jest zdrowa! Mama jest zdrowa!”

Jak ja ryczałam w niebogłosy z radości. Usiadłam na podłodze i zwijałam się z tej niemocy. Bo z tą radością trudno było sobie poradzić. A potem.. ten telefon do Niej… z taką informacją..

 

 

Na patio robią się pustki. Rozchodzą się na kolacje, badania, drzemkę…

Mama odprowadza nas do drzwi głównych i mówi…

„zrobią mi tylko biopsję i wracam. Nie, niech Tatuś nie przyjeżdża po mnie. wróce autobusem. tam taka biopsja, cóż to, ja sie dobrze czuje. uważajcie na siebie i dajcie znać jak dojedziecie. nie martwcie się. ja nie mogę być chora.”

 

andzia…

Tosia była na swoim pierwszym w życiu rajdzie motocrossowym, którego mało co nie wygrał Jej Tata… jednak z powodu złamanej ręki, nie wziął w nim udziału… ale opowiada o tym tak, jakby brał czynny udział i na podium stał… 😉

 

Są tacy ludzie w naszym życiu…

tacy, którzy przekraczając próg naszego domu, tworzą jedność… tak, jakby od zawsze z nami byli.. Jakby rankiem razem z nami do pracy wychodzili.. tacy, którzy tworzą swoim istnieniem domowy komplet.

…bo komplet… to wtedy, gdy jest gwar i śmiech. Tematów niezliczona ilość. Podjadanie słodyczy. Pewność i poczucie bezpieczeństwa, by złapać dystans i z samego siebie, śmiać się do łez. 

…komplet, to herbata posłodzona idealnie, choć Ty łyżeczki nie trzymasz w dłoni. Powieszone pranie, choć pralki nie otwierałaś. Zrobiona kolacja, choć nawet deski do krojenia nie wyciągałaś. Łazienka w idealnym stanie, choć po kąpieli dziecka inną ją zostawiałaś. Pusta zmywarka, podczas gdy Ty, jedyne co pamiętasz, to 76 minut do końca zmywania…

…komplet jest wtedy, gdy Ona przyjeżdża, późną porą, zdejmuje buty, wiesza marynarkę i kieruje swe kroki do łóżeczka Tosi by popatrzeć choć chwilkę… potem wyciąga z plecaka makaron, rukolę, tuńczyka, suszone pomidory i czerwoną cebulę mówiąc, że to Ona zrobi dziś kolację… rankiem, gdy budzi się To, wszystko już dla Niej nie istnieje…

Najczęściej właśnie, przyjeżdża późną porą… bo koncert, bo teatr, bo kino…

A jak po koncercie w Katowicach najbliższy pociąg jest do Gdańska, to Ona do tego Gdańska jedzie… ciemną nocą… choć w Krakowie mieszka…

I taką najprawdziwszą sobą jestem właśnie przy Niej… jak przy najbliższej mi rodzinie.

Na półce, zostawione okulary Jej leżą… Patrzę na nie codzień i czekam aż po nie wróci… udając, że pojęcia nie mam o możliwościach wysyłkowych…

 

 

O Tej, co do kompletu u nas wystepuje, pisałam już we wspomnieniach z internatu,

o tutaj… bo to tam w jednym pokoju zasypiając szeptałyśmy sobie tajemnice i obawy, chichrałyśmy się do nocy, by potem na łeb, na szyję rankiem do autobusu 124 zdążyć…