Śląska to ja nienawidzę. A mieszkam w samym jego centrum.
I choć zamieszkiwałam i Warszawę, i Kraków, i Bielsko Białą, i kilka innych miast to trafiłam na ten Śląsk, co to go po prostu nienawidzę.
Bo ja to kocham wieś… A jak już nie wieś, to miasteczko małe, albo chociaż odrobinę urokliwe…
A tu… ulice szare i rynku brak. I mam wrażenie, że tutaj jakiś smutek bije.
Ale w tym Śląsku można się zakochać.. Nigdzie nie było piękniejszej architektury…
Te wieże ciśnień, stare fabryki, całe osiedla zbudowane w latach świetności huty…
Na jednym z takich osiedli mieszkamy my.
Kamienica ma 120 lat. I kilka wokół również. Pruskie mury. Okrągłe okna w kuchni, złożone z 14 małych okienek. Inne zaś mieszkania, mają piękne drewniane, rzeźbione wykusze . Każdy z tych budynków projektowany przez różnych, znakomitych architektów tamtych czasów. Często zza okna widzę wycieczki na chodniku i przewodnika, który opowiada o niezwykłości owego miejsca. Jest stary, żydowski cmentarz. Najpiękniejszy jaki widziałam. Wszystkie drzewa pokryte winoroślami.
Większość z tych budynków umiera każdego dnia. Odpadają drewniane okiennice, które potem są opałem dla bezdomnych. Wybijane szyby i wyrywane kable ze ścian.
A wciąż pięknie i dumnie trwają. Z wieżami, drewnianymi schodami, oknami rozciągającymi się na dwa piętra. Przechodzę tam każdego dnia i myślę sobie, że mnie obojętne jakim językiem mówię… a gdyby zostało to, po innej stronie granicy, to pewnie nie byłoby nas stać, na ekskluzywne lofty jakie byłyby tutaj.. Już dawno każda deska, każda cegła wypielęgnowana i zakonserwowana leżałaby z nadzieją na kolejne setki lat…
U nas nic się nie zmieni. Każdego dnia, z architektury dziś nieosiągalnej zostaje coraz mniej i mniej… aż w końcu kawałek pustej ziemi pod supersam jak znalazł będzie…
Klatka schodowa odrapana, popisana i patologiczna… Ale kiedy tylko otwieram drzwi naszego mieszkania, przenoszę się w inny świat… który jest zasługą wielkiej pracy mego męża… i kiedy już przyjdzie nam przeprowadzić się do domu to będzie mi tego miejsca brak…
Kilka dni temu schodzimy na dół klatką schodową. Schody na środku już ugięte, od tych ponad stu lat codziennych kroków. Szybkich i leniwych. Ciężkich i lekkich, podskakujących dziecięcych trzewiczków…
O jak ja chciałabym zamknąć oczy i podejrzeć… Co tutaj było… Jak byli ubrani, co na obiad gotowali, jak w pokoju meble ustawione były i o czym rozmawiali sąsiedzi przy wieczornych schadzkach…?
Schodzimy. Adaś wyciąga ze skrzynki listy.
Jeden z nich jest do mnie. W białej kopercie i znaczek jest. Prawdziwy list. Taki napisany długopisem i rączką małą. Taki z powitaniem i rysunkiem.
Taki list co oprócz łez, to tak wszystko w środku przewraca. Bo te łzy to tak jakoś za mało. I to, że Ona sama, w tym pokoiku. Tylko Mamy zapytała czy pomoże Jej wysłać.
I te słowa tam…
„Dzięki Tobie moje życie staje się lepsze. Inspirujesz ludzi, żeby otworzyli się do świata”
Ona ma 10 lat. Dziesięć.
… wiesz Kornelko, ja jestem zwykłym człowiekiem, z trudnym charakterem, a i mądrości u mnie niewiele… Ale Ty… Ty będziesz wielka… Nie raz o Tobie głośno usłyszymy..
Kornelia od piątego roku życia marzy, by zostać chirurgiem dziecięcym. Nigdy przez tyle lat przy zapytaniu o zawód, zdania swego nie zmieniła.
Kornelia potrafi bawić Tosię całymi dniami, nie narzekając nawet przez chwilę, bo twierdzi, że chce by ciocia też odpoczęła.
Kiedy mój Tato o 21ej pyta domowników kto z nim pójdzie na spacer, zgłasza się Kornelia.
Każdemu z nas już się nie chce, jesteśmy zmęczeni i zbyt leniwi. Ona zakłada dresy na piżamę i mówi, że choć nie ma siły to idzie, bo szkoda Jej, żeby dziadek miał spacerować sam.
Kornelia jest najlepszą uczennicą w klasie. Czyta książki pod kołdrą z latarką.
Wszystkie zwierzęta przygarnia, tuli i całuje.
Mając 6 lat na wiadomość, że Tata wraca po kilkudniowym wyjeździe odpowiedziała… „w takim razie, jutro, moje bolesne odczucia będą już tylko wspomnieniem…”
Dziś w skrzynce są już tylko rachunki… Listów, nie dostaje nikt…
Czy powinnam czuć się niezwykle wyróżnionym człowiekiem…?
I kilka naszych codziennych fotografii…