Następnego dnia, opierając się łokciami o kuchenny blat i patrząc przez okno na opadniętą już z liści ścianę lasu, żałowałyśmy, że nie zrobiliśmy takiego zdjęcia tej naszej brygady z podpisem – helołin w Polsce.
W tej Ameryce to wszystko takie piękne, dopracowane w każdym calu..
Te pajęczyny na domach, kościotrupy, makijaże i koszyczki na cukierki..
My o 16-ej wsypujemy mąkę na ciasteczka. Wyciągamy po chwili, smarujemy polewą, wciskamy w tę polewę dyniowe potwory.
Kredkami do twarzy maluję Tosi strasznego kotka, na Jej życzenie, ale wiele do życzenia zostawiają moje zdolności plastyczne. Coś nabazgrałam. Jest zadowolona a to najważniejsze.
Benio się na stół wpycha i mordkę też wystawia. Kreślę Mu jakieś szramy.
Andzia sama smaruje tam sobie uśmiech jokera. Ja pajęczynę i pająka pod lewym okiem.
Wpada Adaś i gdy je obiad prosto z patelni to rysuję Mu czarną kredką po czole.
Potem narzuca na siebie kawalerski sztruksowy płaszcz, którego szukał w piwnicy, gdy my już grupujemy się przy wyjściu..
Mam czarną długą sukienkę. Jako, że letnia to dwa swetry na niej. Płaszcz i ruską czapkę uszatkę.
Na najwyższym guziku płaszcza, zawieszam papierowego kota z bibułowymi rękami i nogami, kupionego w Pepco.
Potem te jego ręce i nogi bibułowe urywa koło od wózka, moja stopa w wysokiej trawie i drzwi sąsiadów.
Tam gdzie kotwiczymy dochodzi koci kadłubek z jedną na wpół urwaną łapą.
Wyruszamy. Wózek mamy drewniany, na metalowych kołach. Hałas robi okrutny.
Wieziemy w nim dwie świecące dynie i Benka. Siedzi jak strażnik Dyniowy.
Latarki miał Ktoś wziąć, nie wziął nikt. Świecimy świeczkami.
Zachodzimy do sąsiadów, którzy chyba już z okien na nas spozierali.. i huk nasz od zakrętu słyszeli..
U nich przed domem też dynie wycięte.. Proszę jak to pod tym lasem naszym irlandzkie zwyczaje rozpowszechnione..
Już nam otwierają, cukierkami dzielą. Dziewczynki z papierków odwijają. Benio rychle z wózka się wyrywa co by cuksa też liznąć.
Córka sąsiadów ślicznie wymalowana, już z Tosią na ścieżce stoją gotowe do dalszej drogi.. zaopatrzone w latarkę nie lada.
Sąsiad maskę z filmu „Krzyk” nakłada i idzie z nami. Za bramą widzimy, że biegnie i sąsiadka co kufajkę czarną męża narzuciła. I kapelusz czarownicy, by urodę przyćmić i z tłumem naszym się zjednać.
Idzie nas już cała ulica. Turkot nie pozwala zamienić słowa. Jest więc głośny gwar. Nasz i dzieci.
Jako, że tym naszym od zachodu chcieliśmy zrobić coś więcej niż zwyczajnie jak ludzie zadzwonić na domofon przy płocie, to idziemy od zaplecza. Furtka zamknięta. Co Kto chudszą dłoń ma to wciska i jął ten kluczyk przekręcać. A ten ani drgnie. Zardzewiał całkiem. Po tych wysokich trawach i chaszczach przy tym wejściu się kitłasimy. Straszymy z dziećmi nawzajem. Pół słodyczy pogubione, bo po ciemku też trzeba jeść. Zjadać. Pochłaniać. Pożerać.
Z furtką walka trwa. Aż na ten czas Sabina rzecze, że Ona przeskoczy i od tamtej strony nam otworzy.
I się wspina. Nogi nie ma gdzie włożyć co by się podeprzeć. Mąż za dupkę Ją podnosi a Ona w tej o 4 rozmiary za dużej kurtce. Zawisła prawie na kolcach górnych, by zgrabnie odbić się na samym czubku i skoczyć jak Małysz w swym szczycie formy.
Nic to. Nic te starania nie dały gdyż rdza to rdza i z nią nie wygrasz.
A ileż to tych naszych słów dopingu! Dzieci krzyczą. Benio co usłyszy to też krzyczy.
I my „Sabinko dasz radę, jeszcze trochę, coś ruszyło”!
Aż nasz bohater w sztruksowym kawalerskim płaszczu znalazłszy kawałek cienkiego patyczka, nakazał włożyć do małej dziurki kluczyka i większym ramieniem obrotu, co daje większą siłę – kręcić!
Podświetlany przez nas wszystkich skobelek wychodzący z zamka a wchodzący w słupek – drgnął!
Mało tego! Zacząć się powoli przesuwać i ustępować naszemu uporowi.
Krzyk towarzyszący coraz to bardziej odchylającemu się ryglowi rósł w wielką naszą 8 osobową siłę!
No i czy naciskając guzik domofonu przy furtce główno-wejściowej byłoby aż tak spektakularnie..
W tej ciemności, trawie do kolan, gdzie co chwila gubił się Benofil zwany też Benczysławem.
Tym gruchoczącym wózkiem po tej kostce brukowej dudnimy jak poczta konna imperium mongolskiego.
Biegamy dookoła domu, walimy w szyby, okna, drzwi… by w końcu zastali nas wszystkich zza zasłony na wysokości kuchni.
Schodzimy się więc koło drzwi. My i Oni. Lizaków mają całą pakę.
Ze słodyczy dla starych mają też śliwowicę procent podobno 70 choć przy wypaleniu gardła zdaje mi się szacować to na jakieś 170%. I w tych drzwiach. Radośnie i sąsiedzko. Z gwarem, śmiechem, paplaniem.
I że koniecznie w drodze powrotnej żeby wrócić dopić…
Po drodze sąsiad nasz umęczon turkotem nieustającym, porzuca wózek w rowie przy polnej dróżce którą podążamy.
Zostawia tam lampion, świeczki, jedną dynię i… a nie! Benka wziął. Pod pachę wziął.
Walimy do tych jeszcze bardziej na zachód co od nas są.
Wychodzi głowa rodziny z kotłowni i bez słowa bimber polewa. No co za wieś!
Już słyszę w tym tłumie jak Ktoś rzuca nowe hasło helołinowe.. że zamist cukierek albo psiukus, u nas za rok zagości – gorzoła albo psikus! Jako, że na śląsku my są, to i lepiej – halba albo psikus! Co ze śląskiego butelka wódki jest.
Dzieci w przedpokoju kucają i z koszyków słodkości wybierają, grupują, wymieniają i o konsumpcji nie zapominają.
Ginie nam jeden sąsiad co w tej kotłowni zostaje by uzdatniacze wodne oglądać. Uzdatniacze jak całe elektrownie wodne.
My przez opłotki, ścierniska, ogródki dochodzimy zgrają do babci.
Babcia kieszenie cukierków niesie. Choć wierząca mocno, mówi, że ważne iż dzieci mają zabawę i kocham Ją za to bardzo. I Ona w tą zabawę zaangażowana całą sobą.
Teściu pigwówkę niesie i kieliszki rozstawia na tym stole z ceratą pod czereśnią.
Przyjaciółka moja co twarz zbliżoną do jokera ma, cicho stoi i wtem Dziadek rzecze – toż to Andzia! Andzia z Warszawy! no to pij!
Dziadek z Babcią ubierają kurtki i idą dalej z nami. Traci się Tato, co do dentysty musiał jechać (zaznaczam, że ani kropli procentów język Jego tego wieczoru nie zaznał).
Dzwonimy i pukamy do Szwagrów. A u nich!! Dom w świeczkach, ciemno, nastrój, dzieci poprzebierane, pudło ze słodyczami wielkie, bibułą udekorowane.
Już kurtki ściągamy, buty rozpinamy, czapki w kąt lecą.
Zajmujemy kanapy, dziatwa w bawialni skacze.
Zza okna maskę sąsiada widzimy… Wracał już do domu, bo telefonu zapomniał a zlokalizować nas nie potrafił… Idzie chodnikiem, idzie, wtem w jakimś oknie Jego żona rękami wymachuje gestykulując do nas zacięcie… Jak to dobrze mieć babę energiczną, wszędzie odnajdziesz… a tak, w kącie by cicho siedziała.
Siedzimy do późnego wieczora. Nikomu się do domu nie spieszy. Ciepło tam tak. Przytulnie. Rodzina, sąsiedzi, dzieci, dziadki… Tak się to wszystko zeszło do ty chałupy Piotrusiowej i śmiechu naniosło…
Ciemną nocą pakujemy się do naszego starego jeepa. Jako, że nas dużo się nazbierało, w bagażniku siedzę ja, Sabi i Andzia, jak za starych dobrych czasów, gdy z osiemnastki Tato nas odbierał i w 17 osób się jechało..
Na skróty przez pola, polne ścieżki, dróżki wszelakie.. jedziemy i chichramy się … w ten polski helołin…
a my zwykłe takie wiejskie dziady byli…
tylko jak to w życiu… od człowieka i chęci zależy, nie od malowideł i stroju zmyślnego..