Pomiędzy piątym a szóstym stawem…
Nie. Ta historia zaczyna się w zupełnie innym miejscu.
Stałyśmy w ostatnim rzędzie. Na sportowej szkolnej hali, w sąsiedniej wsi.
Słychać było brzęczenie jarzeniówek, kiedy zapadała cisza, gdy ledwo żywe kładłyśmy się na matach.
Ktoś z Kimś znał się wcześniej. Ktoś z Kimś był rodziną. Sąsiadem był.
Ćwiczyłyśmy brzuchy, uda, boczki. Popijałyśmy łykiem wody, między rozgrzewką a tabatą.
Na tym szkolnym parkiecie we wsi obok. Tamtej zimy.
Jakie to szczęście, że tej akurat zimy, dziewiątego marca, mrozy ustąpiły choć na chwilę. Dały nie tyle odetchnąć zmarzniętym redlinom, co pozwoliły na dość mocno odczuwalny już zaledwie krok do wiosny.
Wiadomości od Madzi są różne. Choć, zanim zaczęły przychodzić, długi minął czas nim zachwycając się sobą w internecie, dostrzegłyśmy, że wspólnie wylewamy siódme poty na tej samej auli.
Madzia pisze, że u kur rura z wodą pękła i na cały chlew fontanna. Że z ostatniej świni tłuste na pączki Tata dał i zaś te pączki robiła.
Madzia wysyła mi zdjęcia skorupek od jajek, co zbiera dla kur, bo to rarytas dla nich wielki.
Na zajęcia przynosi mi w siatce wuszt i tak pachnie, że do domu trudno dowieźć.
Wszystko Jej się chce. Nie ustaje w mówieniu. Potrafi bawić każdym słowem. I tak też nam rzekła, że w ten piątek, to my se na dzień kobiet furką do lasu pojedziemy.
Skrzykły my się z Bratową pod Ewy chałupą, a że wiać zaczęło, to i usta w cytrynówce czas zamoczyć było, co by rozgrzać nogi, bo rajstop my nie wdziały.
(nic się nie martw Tato, koc na te nogi miałyśmy. Bo Twoim sposobem „lepiej nosić niż się prosić”. Ale było tak ciepło, że patrz, zginął nam ten pledzik. A fajny. Gruby taki Ewa wzięła. Porządny.)
O tej porze roku, to po osiemnastej zmierzch nadchodzi. I nam ta fura zza zakrętu w ciemnościach nadjechała.
Choć, że jedzie to my wcześniej wiedziały. Bo nie tyle stukot kopyt końskich słychać było, co śmiech kobit na tej furze gwarny.
Ewa z Beatką na ugrzane już przysiadły, i pomiędzy babski chichot swe wątłe ciała wcisły.
A mnie na zastępczego furmana przypadło. I na raz całe dzieciństwo przed oczami stanęło, jak my te konie mieli.. Jak się te ciężkie homonto za dzieciaka na łeb koniu wciskało.
Co rusz salwa śmiechu z tyłu nas dochodzi. W snopku słomy gar z zupą borowikową i cebulą. Borowiki z lasu tutejszego, co po nim galopujemy.
Faworków i pączków dwa kosze. Grzanek z serem, ziemniaków. Sernik, och co to był za sernik!
Wio Bella!! Wio!!
W leśnych ciemnościach odblaski nam świecą. Na wozie lampy zawieszone.
Latarka nam rozjaśnia, gdy dyszel uporczywie na błotach wylata.
A droga nierówna, spadzista. I wóz nam w prawo chyli. Na lewo dziołchy się chylta!
I chylą się chylą… Choć już chylimy się od lewej do prawej. I od prawej do lewej. I od śmiechu i do pieśni co Kaśka nam nuci.
Hetta Bella!!
Koło kół się kręcą psy trzy. Czorne takie, mało co widać. Poczciwe mordy.
Jak kto z ostatniego rzędu na przodek kieliszek podaje, to nic nie zostaje, bo takie doły.
Koło krzyża my w lewo. I psy za nami. Choć Bari z przodka gna.
Wiśta Wio Bella!!
I przez las. Przesieką. A opustoszałe po zimie gałęzie drzew, nam w rytm szumią.
Niosą nas jak po morzu fale. I wstać by można, toast wznieść! Za kobiety!
W tej ciemnej leśnej głuszy. Pokrywkę od garnka słychać. A potem Madzię „trzymajcie te zupę”!
I furmany skrzyp gdy w bok nas rwie!
Wio Bella! Wio!
Przez las nas niesie. Wóz drewniany. Zapach konia za nami zostaje.
I nikt wtedy nie miał w głowie nic, prócz wolności co ten zaprzęg nam dał.
Ciężkie zabłocone buty, grube kurtki i czapki jeszcze wełniane.
I choć Ktoś miał w domu chore dzieci, choć Ktoś jakiś problem może zostawił, może robotę nieskończoną..
To w tamten piątek był jeno ten las, koń i my na tym wozie. A przez zimowy jeszcze las, niósł się nasz śmiech.
Pomiędzy piątym a szóstym stawem buda jak chałupka stoi. Z paleniskiem w środku. Na wieszakach długie kalosze wędkarskie i kapota wisi. Stół, szafa. Kalendarz z naturą kobiecą. Przy tej chałupce psy tutejsze w budach kożuchy mają. Na piecu żeliwnym zupa się grzeje. Na dworze nad ogniskiem sznyty z syrem czosnkiem okraszone.
I choć Kasieńka nasza w wozie krzyczała, że Mariot to to nie jest, to tamtego piątku, w Mariocie takich dań nie jedli…
Psy co z nami przyciekły leżankę zajęły. Przy ogniu czarne ogony grzeją.
Choć kosz z faworkami pełny, to z Ewką jemy jakby której zabraknąć miało.
Z tych palt zimowych my się do koszulek porozbierały, tak w piecu buzuje.
Aż tu nagle gospodyni tego uroczyska, zza pazuchy jaja wyciąga. Gotowe pobarwione jajca i nożyki co by skrobać szło. Na wzór nam Jej Mama poozdabiała, ale to ino szło się pod stół zapaść, bo my koślawe bazie wyżłobiły, albo co gorsza napis, że „dzień kobiet”..
A Mama Madzi ręce już za życia mocno narobione, a takie cuda potrafią.. Bo to cuda były, nie pisanki.
I zostało nam ino kabaret z tych naszych fuszerek odprawić.
Toż to wszystko nic było. Nic.
Bo nam przed północą już koń uciekł.
I na nic było „Prrrr Bella!”, bo po Belli śladu nie było.
Jabłek i marchewek co miała to i zjadła i poszła.
Czy się Kto tym zmartwił?! Chyba tylko trzy pobliskie wsie, co obudzone zostały, gdy my po nocy do domu piechotą wracały.. Wydawało mi się kiedyś, że nie ma na świecie takiego co ode mnie gorzej śpiewa..
A to dziołchy ze wsi obok też tak fałszowały… Aż psy z podwórek ujadały.
A koń do stajni se we względnym spokoju samiuśki wrócił..
Gdybym rok temu, w zimę tamtą do miasta rwała. Na jogę, crossfit, aerobić, zumbę a może pilates…
To czy wiedziałabym, że pomiędzy piątym a szóstym stawem psy w budach kożuchy mają.
Czy przypomniałabym sobie uczucia, jak to jest stać na przodzie woza, gdy koń przy dyszlu kłusem leci..
Jak to jest oderwać się od całego świata po środku zimowego jeszcze lasu.
Jak to jest odnaleźć spokój, wolność i beztroskę z Bellą, psami trzema – Barim, Franią, Lucjanem i z Dziołchami tymi właśnie…
Nie wiem co w tamten wieczór ofiarował świat, co odległe wyspy i kontynenty, miasta i restauracje, ale nie było wtedy innego miejsca na tej ziemi, w którym ja bym chciała wtedy być…