Różnie mawiają. Korytarz, przedpokój, sień, wiatrołap. Choć wiatrołap był u nas wcześniej. Malutki taki.
Tam szafa wnękowa, a po drugiej stronie szafka na buty i wieszaki. W tej szafce niezliczona ilość butów, które zakładało się niezwykle rzadko, ale stały. Reszta, używana na co dzień stała pod ścianą i wzdłuż tej szafki. Jedne buty na drugich. Na wieszakach kurtka na kurtce. A na to kamizelka i płaszcz. Robiło się tam przetronniej tylko podczas gruntownych porządków. A potem wystarczyło kilka dni, aby powrócić do stanu pięciu kurtek na wieszaku o długości sześciu centymetrów. Zimą, gdy były grube, ta piąta zawsze spadała. Osuwała się do dołu po górze materiałów, aby odczekać swoje na kolejnego domownika, który ją podniesie i ponownie zawiesi. I chyba tylko po to by uspokoić swoje sumienie względem porządku, bo po zamknięciu drzwi do korytarza, ona na powrót stopniowo, spowolniale opadała na stertę czapek, szalików i rękawiczek bądź apaszek w okolicach lata… A tych wieszaków było tam z siedem.
A ile butów nie naszych, a tych co blisko i najbliżej z naszym domem byli. Czasami chwilę, kilka dni, a zdarzało się, że i na parę miesięcy Ktoś te buty postawił.
Korytarz u nas był ogromny. Stanowił środek domu. Jak wielka aula w placówce szkolnej.
Jak rynek w środku miasta. W jego ścianach mieściły się drzwi do kuchni, łazienki, małego pokoiku, dużego pokoju, schody na górę i klapa do piwnicy. Dosyć istotnym elementem korytarza było małe okienko z którego wołaliśmy Tatę na obiad.
Klapa do piwnicy miała drewniany uchwyt. Wystawał z podłogi na tyle by złapać dłonią i podnieść do góry.
Wystawał też na tyle, by każdy gość będący u nas pierwszy raz niechcący zahaczył o niego stopą. Znajdował się dość blisko ściany i daleko od drzwi, ale bywają goście, których nogi prowadzą wszędzie.
Tę klapę otwierało się ciągle.. Tata wchodził do domu przez piwnicę. Tam zostawiał buty. Zimą dokładał do pieca. Wiadomo było, że idzie, bo słychać było szuflę nakładającą węgiel. Mama po obiedzie zanosiła tam garnki z tym co zostało „na jutro”, bo w piwnicy chłodniej było..
Schody do piwnicy myło się w sobotę. W dzień sprzątania. Czy był wtedy dom, którego nie sprzątało się w sobotę? A potem wieczorem cała rodzina brała tę wielką kąpiel z myciem głowy? I świeża piżama od soboty..
Choć ten korytarz czasami przemywaliśmy też w środę. Bo w środę był dodatkowy dzień mycia podłogi w kuchni. Zatem przestawiało się te wiadro z wodą jeszcze za tereny kuchennej podłogi. I na tych kolanach ze ścierką połowę korytarza. Tu gdzie częściej używany. Koło drzwi wejściowych z małego korytarzyka.
A ten mały i duży korytarz jak zwykliśmy je nazywać, dzieliły drewniane dwuskrzydłowe drzwi. Zrobione oczywiście przez mojego Tatę. Każde skrzydło miało w sobie sześć okienek. Z takich pięknych musztardowych szyb. A w tych szybach kółka. Równomiernie ułożone.. Piękne lata osiemdziesiąte.
Gdybym budowała kolejny dom, koniecznie odnajdę takie szyby i powielę.
Nie wiem ile razy otwieraliśmy drugie skrzydło. Może trzy razy. A może nawet i nie..
Nawet gdy wnosili Justynki pianino to oknem do dużego pokoju.
W tym korytarzu wisiał czerwony telefon, na kręconym kablu. A potem Tata zrobił półeczkę i stał przenośny Panasonic z antenką. W tym rogu, koło skrzydłowych drzwi a pomiędzy ścianą ze złotym kaloryferem (pięknym) siedziało się czasami godzinami. I nakręcając kabel na palec opowiadało bez końca..
Pod kaloryferem stały kapcie. I jak wcześniej, tych kapci też było milion. Kapcie na kapciach. A jak przychodził gość, to nie było Mu co na nogi dać, bo te to z naderwaną podeszwą, a tamte z urwanym paskiem, a jeszcze inne takie stare klapace. Ale wyrzucić nie było co. Wszystkie potrzebne.
Na każdej ścianie gwóźdź. Na nim makatki, obrazy z makami, jakieś rzeźby z Bieszczad.
Podłoga misternie układana. Drzwi drewniane, przesuwane, chowające się w ściany.
Potem w tej podłodze dziury na centymetr. Porysowane długopisem futryny.
Pod sufitem wzdłuż, półki. Na nich dzbanki. Przeróżne. Misternie kolekcjonowane przez Tatę i odnajdywane na giełdach staroci.
Do tych pierwszych drzwi prowadzących do małego korytarzyka mało kto pukał. Każdy walił do środka i otwierając kolejne, tak puknął informacyjnie, lekko słyszalnie wręcz..
Każdy wchodził jak do siebie i trzymając klamkę w ręce wstawiał jedną nogę do środka krzycząc – „Ela!”
Albo „Jest tu Kto?”… A tam zawsze Ktoś był, a jak nie było, to stały na stole drożdżówki do poczęstowania i kompot ze szklanką.
Jeżeli kuchnia mojego rodzinnego domu jest wielką pajdą chleba, posmarowaną grubo masłem, to ten duży korytarz jak najpiękniej wypieczona, chrupiąca skórka.