Czytam. Ogólnie nie wiem czy dużo, ale biorąc statystyki to czytam jak wściekła. Ludzie obok też mówią, że fest (czyli sporo). No to dobrze. Chociaż czytaniem nadrabiam inne moje braki.
Czytam różnie. Czasami lekkie powieści z wątkiem miłosnym jak z bajki. Zamki oczywiście i wielkie dwory też są w tych tomach. Innym razem zanurzam się w prozę pisaną językiem rzec by można „twórczym, oryginalnym i bogatym”. Chociaż staram się nie czytać na siłę. Nawet się nie staram, tylko nie czytam na siłę. To znaczy, nie czytam książek, które wypada, które dobrze jest znać, albo z którymi wygląda się mądrze. Nie mam potrzeby wyglądać mądrze, ale mam potrzebę poznawania nowych opowieści, nowych faktów, nowych historii. Mam potrzebę rozbudowywania wewnętrznego mojego świata o te właśnie zapiski. Przeżywania ich, rozmyślania. Ale nie mam pragnienia udowadniania sobie czy światu. Chodzi o czystą przyjemność dla mojej duszy, a każda z dusz sama wie co dla niej najlepsze, najwłaściwsze, najtrafniejsze.
Zatem czytam. Wpadam w ciągi jednej autorki bądź autora. Częściej autorki. W 95% autorki. Nie wiem czemu. Teraz sobie to uświadomiłam. Albo mieszam tych pisarzy jak dania obiadowe. Raz na słono, raz na słodko. Żeby się nie znudziło, żeby dostosować pod potrzeby podniebienia.
Jedna z moich czytelniczek piszę tak, że w tych krótkich formach, te słowa, zbiór tych słów, połączenie i odpowiednia kolejność staje się jak najlepszy z obiadów… Mam wrażenie, że czytanie staje się wielką ucztą i biesiadą okraszoną tańcami, alkoholem i aromatem zapomnienia.
Zapraszam Was dziś na tekst wirtuoza słowa ukrywającego się pod pseudonimem „Alka”, na „Suteryny”.
Śnię barwnie, toteż jest pokusa wstać i, jeszcze będąc w stanie przejściowym, marę opisać. Na przykład tradycyjną manufakturę wyrabiającą makarony. Do której zakradamy się nocą, z załogą o pozornie zaskakującym czy przypadkowym składzie. Ale jakby się lepiej przyjrzeć, to zestawienia osobowości nie powstydziłby się Dostojewski ani Bułhakow. Szczerze a nieskromnie? Moglibyśmy śmiało obsadzić ekranizację Roku królika, skoro w kwestii Ciemno, prawie noc, już pozamiatane. I w tymże kolektywie, z potencjałem filmu grozy lub chociaż powieści szpiegowskiej, w szale twórczym, z pietyzmem i nabożeństwem lepimy warkocze ze spaghetti, wianuszki ciasta pierogowego i drożdżowe baby.
Działamy w pośpiechu, żeby do świtu zdążyć, nie wiem z czym, może zeżarciem tego wszystkiego. Niestety jednak, przychodzą właściciele, na co ja, pierwszy chojrak Rzeczypospolitej, chowam się pod stołem, który jest wielką stolnicą, albo ja zmniejszyłam się do rozmiarów myszy. Czuję, że będzie chryja, przyjedzie policja, zadzwonią kajdanki, a tymczasem dwie samozwańcze wolontariuszki z naszej świty, jak umówione, podchodzą do gestorów, z anielskimi uśmiechami. Lica im nagle pojaśniały, bije z nich blask, rozciągają ręce jak rodzina witająca na lotnisku przybyszów zza oceanu lub jak chór archidiecezjalny wyśpiewujący Abba Ojcze i z tym gestem oraz ostrożnym acz przyjacielskim krokiem psiego behawiorysty, podchodzą do ofiar nocnej napaści. Tulą się oni, pławiąc w nagle wezbranym, na moje oko przejaskrawionym afekcie. Poddają radości spontanicznie zainicjowanej komitywy, charakterystycznej dla grup wyznaniowych. A ja z każdą sekundą coraz bardziej czuję się jak malkontent, degenerat, tchórz, osoba pozbawiona wyobraźni, a nade wszystko miłej powierzchowności.
Z równą gorliwością śnię ucieczki dziejące się w podziemnych labiryntach, spotkania w piwnicach. W jednym z takich snów spotykam w klubie piwnicznym Annę Muchę i, być może rozochocona doświadczeniem z fabryki klusek, rzucam się jej na szyję, szczerze uradowana spotkaniem. Ale ona, zdjęta bogatą w gestykulację histerią, fuka na mnie i na nic usilne blagi moich tłumaczeń, że ją pomyliłam z kimś innym. Słowem, w piwnicach dzieją się sprawy namacalnie wstydliwe. Sceny kreślone pierwotnymi instynktami. Popędem, strachem, pożądaniem, ciekawością. Wyłażą ze mnie te suteryny, upominając się o atencję. Duszno tam, w kolorach sepii i zapachu własnego ciała: z niedomytym z perfum dekoltem, włosów z nadmiarem olejku argonowego z domieszką ingrediencji produkcji własnej, przesiąkniętą oliwką piżamą z disnejowskimi hiciorami AD 1990. Czasem może i obciach, ale, nie oszukujmy się, w chwilach grozy te atrybuty stają się solidnymi podwalinami poczucia bezpieczeństwa.
Słowem, chętnie usiadłabym i poświęciła uwagę temu, co się jej domaga. Zgaduję, że są to podziemia jaźni, podpiwniczenia nietęgich konstrukcji samoświadomości, tożsamości lub, kto wie, emocjonalnej stabilności, samoregulacji. Jednak za dnia rwie mnie do czego innego. Gdy wyłonię się z kokonu, bezzwłocznie pociąga mnie natura. W niej chcę się regenerować, regulować. W dzieciństwie nie lubiłam wietrzenia kołder, bo bałam się, że mama wytrzepie mój nocny potencjał z marzeń sennych. Teraz wstaję i prawie bez żalu porzucam fantasmagorie. Natychmiast otwieram okno, folgując upierdliwej potrzebie zaopatrzenia domu w powietrze, zaciągania się zapachem wiatru. Jest rześko, choć już słonecznie. Na gałęziach drzew błyszczą zimne krople rosy. Jak co dzień doglądam, czy pąkom ma się ku eksplozji. Dwa tygodnie temu w Leuven podziwiałam magnolie w pełnym wzwodzie. Wracałam do domu po zaledwie kilku dniach przerażona, czy nie przeoczyłam rodzimej erupcji kwiecia. Ale spokojnie, obserwuję, że na Magii ledwo pączkująca golizna. Zielenią się jagody kamczackie, czerwienią wiśnie, mobilizuje lipa, śpi dąb. Trawa nabrała soczystości. Pełen rozkwit na razie jedynie w domu. Co rano biorę konewkę i z namaszczeniem sprawdzam nawilżenie ziemi w doniczkach oraz ile od wczoraj podrosły liście hibiskusa.
Pobudzona wiosennym animuszem, prawie co dzień umawiam się z Kotem na nocne spożywanie nieobojętnych libido lodów, oglądanie niepruderyjnej selekcji filmów i popijanie chłodzącego się od miesięcy wina musującego. Piszę do niego z pracy SMS-y, posyłam foty i emotikony, w których jawię się niepozbawioną erotycznej fantazji, nie przebierającą w środkach, wymarzoną kochanką. Ale, niestety, mimo zarzekania się, obietnic i jak najszczerszych chęci, zasypiam o dziesiątej, niezależnie od tego, co robię, gdzie jestem i co mam na sobie. I śnię – niepowstrzymanie, nieprzerwanie. Nierzadko z soczewkami na oczach, nieumytym uzębieniem, w stroju sportowym, w turbanie na głowie czy sukience harmonijce. Zapadam w długie fazy reżyserowane z zacięciem iście burtonowskim. Kiedy to kierowana nieprzestępczą motywacją (lecz alarm, pies ni policja nie wierzą) włamuję się do domów sąsiadów, walczę z procederem handlu bliźniętami syjamskimi lub jestem uciekinierką z paryskiej burleski, która stopniowo, w miarę zbiegania (w scenerii ceglastych sklepień starych tuneli podziemnych), uświadamia sobie swój seksapil, by na koniec, opętana pożądaniem, gonić niczemu winnych abonentów klubu nocnego. Można usiłować postawić tezę, że za dnia wystylizowana na niedożywioną, cherlawą i układną, nocami czynię zadość niezaspokojonym a gargantuicznym potrzebom głodu, seksu i awantury.