Wchodząc na górę widzę na tych białych schodach każdy paproch.
Każdą nitkę, włos, plamę… Zaraz nachodzi mnie myśl, że schody do piwnicy, które są pod tymi prowadzącymi na górę, muszą być trzy razy bardziej brudne.
Koniecznie jak tylko zejdę na dół wezmę wiadro z mopem i je przemyję.
Pranie chyba wyschło już na pieprz. Boże, ileż można wojować z praniem?! Zbierasz w kosz, segregujesz, uruchamiasz bęben, wieszasz. Teraz białe. Brakuje miejsca na wieszanie. Tak, już muszę w końcu kupić te suszarkę. Będzie szybciej. Po dwóch porcjach prania, biała podłoga w pralni wygląda jak psu z gardła…
Choć to złe porównanie, bo psu do gardła by się nie zmieściła. Nie mogę znaleźć w tej chwili innej analogi czy paraleli. Podłoga wygląda po prostu źle. Pełna kićków z ubrań, ciągnących się znowu nitek i zebranych na szybie drzwiczek włosów. Czemu te cholery muszą na jesień lecieć jak na potęgę?
Za każdym razem gdy wyciągam ich z głowy pełne garście, myślę sobie, że szczęście się skończyło i na pewno zżera mnie jakaś choroba…
Dręczy mnie też ilość zaplanowanych rzeczy i tego, że na pewno o czymś zapomnę, a już na pewno z czymś nie zdążę. To, że udaje mi się zawsze zdążyć ze wszystkim co najważniejsze, jakoś mnie nie przekonuje. Więc dręczę się tym codziennie… Nie zdążę, nie zdążę, nie zdążę… Jakbym co najmniej miała zdążyć na samolot do raju, a przed odlotem przekopać na grządki pół wsi w pół godziny.
A więc mój strach z tym że nie zdążę, a co gorsza, nie zrobię tak dobrze jak tego od siebie wymagam, każdego dnia wpędza mnie do trumny…
Od kilku dni drażnią mnie wszystkie już zniesione słoje i wazony, bo nagrzewają mi się od lampek.
A ja chcę mieć w nim lampki. Taki lampion. Szklany pojemnik a w środku lampki. Zniosłam już ich z całego domu z dziesięć. Każda cholera się nagrzewa. Aż parzy. No tak być nie może…
Z samego rana przypominam im kilka razy, żeby się nie zagalopowali i niczego nie zjedli.
Uff.. W końcu. Od miesiąca co środę chcę wybrać się na badanie krwi i ciągle coś nam nie po drodze.
A to katar, a to auto u mechanika…
Jedziemy. Panie jak zwykle przemiłe. No to morfologia, borelioza, panel na orzechy u syna.
I ja. Ja poproszę też boreliozę, morfologię, ob i wie Pani… poproszę takie rakowe. Najlepiej taki pakiet.
Jest. Super. Pakiet onkologiczny damski. Biorę. Biorę jak ser i masło w sklepie.
Dzielni byli. Wyniki wieczorem. Do sprawdzenia w internecie.
W nagrodę po drodze wstępujemy do biedronki.
Biorą haribo i gumy do żucia. Ja wzięłam kalafiora do obiadu.
Kiedy jest już ciemno oni bawią się z Babcią na dywanie. W kotki.
Z kawą w ręku idę na górę. Widzę te brudne białe schody. Podobno inni tego nie widzą gdy przepraszam za bałagan. Nie wiem na ile prawdę mówią, na ile chcą być grzeczni…
Na biurku w sypialni stoi mój laptop. Rano tam zaczęłam pisać kolejny rozdział.
Siadam i rozkładam numery zleceń owych badań.
Wpisujesz numer i klik. W jednej chwili masz wyniki.
Biorę zatem pierwszy. Mój. Wpisuję numer i…
A co by było gdybym…?
Czy zrobiłabym do wieczora wszystko to co miałam w planach?
Czy wtedy plany się zmieniają?
Czy patrzyłabym drętwo w monitor? Czy zaczęła szlochać?
Zeszła do dzieci i udawała, że nic się nie dzieję? Zadzwoniła do męża z pytaniem „i co teraz”?
Czy wtedy niezebrane pranie nadal jest dręczące? Czy wtedy lampki poza słojem nie byłyby problemem, i przestałabym wojować? I człowiek się cieszy, że może się tym lampkom odbijającym w kuchennym oknie przyglądać?
Czy zamiast biegać i zbierać po domu wszystko to, co nie jest na swoim miejscu, dosiadłabym się na dywan do dzieci i babci?
Czy jutro siadłabym i pisała dalej książkę? Czy zaniechałabym z myślą, że może szkoda czasu i „a po co?”.
Czy wręcz przeciwnie, pisałabym jak szalona, że gdyby co, zostawić te przemyślenia dzieciom na pamiątkę?
Czy nadal bym pracowała i zarabiała pieniądze? No na chorobę trzeba mieć przecież ogrom pieniędzy.
A może czułabym się tak źle, że wszystko to, nawet nie przyszłoby mi do głowy i leżałabym modląc się o ulgę w bólu…?
Jak to jest? Że żyjesz i wszystko wydaje Ci się tak ważne i priorytetowe. A po jednym wyniku to wszystko ważne staje się zupełnie nieistotne. Do urny ze sobą nie zmieszczę…
Czy bardziej uważnie przyglądałabym się dzieciom? Całe dnie bawiła się z nimi w kotki?
Czy chciałabym się z kimś zobaczyć, albo czy wolałabym zamknąć się w czterech ścianach?
Udawała przed światem i walczyła z chorobą w tajemnicy? A może szczegółowo opowiadała i się nad sobą użalała?
Jaka bym wtedy była? Jaki wtedy byłby mój dom i mój świat?
Czy zmienia się wszystko, czy nie zmienia nic?
A może tylko kilka pierwszych dni, a potem oswajasz chorobę jak nowego kota w domu co chodzi i po kątach sika. Doprowadza Cię do szału. Chcesz go wziąć za te sierść i wyrzucić przez okno. A potem on uczy się twoich zasad a ty jego. I jakoś razem trwacie. Tylko z kotem z biegiem czasu robi się coraz milej, a z chorobą…
Czy robiłabym plany? Czy uczyła wszystkich jak żyć kiedy mnie już tu nie będzie?
Czy przed snem mówiła mężowi jak mantrę kiedy jest basen i o czym ma pamiętać.
Gdzie kupować odżywkę dla dzieci do rozczesywania włosów. A może kupiłabym ich dwadzieścia, żeby miał na zaś. Kiedy mnie już nie będzie….
Czy wstawałabym co dnia i myślała „dam radę. uda się. musi się udać.” Czy skupiłabym się na odchodzeniu?
Czy życie odbiera się wtedy inaczej? Lepiej czy gorzej?
Docenia się świat czy ma się żal do świata?
Jeszcze zanim nacisnę „zaloguj”, myślę kogo znam i gdzie. Co następowałoby pierwsze w badaniach i leczeniu.
Może to już ten czas, w końcu tyle dobrego dostałam od życia. Jak jeden człowiek może dostać tyle dobrego?
Mama powiedziałaby „Dziecko, już coraz lepiej sobie z tym radzą.”
A z drugiej strony gdzie się człowiek nie obejrzy tam tragedia.
I skoro taki Jobs co mógł kupić cały świat, umarł na raka…?
I czy czytałabym nadal tyle książek? Czy to nie byłaby strata czasu? Przecież żadnej z nich nie będę pamiętać będąc prochem w urnie. Może robiłabym więcej aby coś po sobie zostawić?
Albo nie zostawić nic i patrzeć w okno…
Lewym przyciskiem myszki naciskam „zaloguj”.
Jestem zdrowa. Bynajmniej w kwestii chorób które badałam.
Wstaję i idę zrobić sok z marchewki.
W lodówce czeka ciasto na rozwałkowanie. Zrobię tartę rustykalną.
Schodząc na dół zbieram ze schodów długą, brązową nitkę.
Umyję je jutro. A może w sobotę.