Notice: Function _load_textdomain_just_in_time was called incorrectly. Translation loading for the instagram-feed domain was triggered too early. This is usually an indicator for some code in the plugin or theme running too early. Translations should be loaded at the init action or later. Please see Debugging in WordPress for more information. (This message was added in version 6.7.0.) in /home/szafatosi/domains/juliarozumek.pl/public_html/wp-includes/functions.php on line 6114
styczeń 2020 – julia rozumek

odetchnij…


Nie dalej jak dziś rano, rozmawialiśmy o naszym znajomym, którego córka miała atopowe zapalenie skóry i przeróżne alergie skórne. Kilka lat temu przeprowadzili się na Sardynię i jak ręką odjął. 
Minęło wszystko. Samo. Od czasu kiedy tam wyjechali, Polskę odwiedziła raz. Na dwa tygodnie. Przez te dwa tygodnie powróciły wszystkie dolegliwości. Nie jest to historia przekazywana z ust do ust, a nasza namacalna, bo to kolega mojego męża.
Podobno dziecko, które oddycha polskim smogiem zanieczyszcza płuca tak, jakby wypalał paczkę papierosów dziennie. Jest tragicznie. Umówmy się, kiedy patrzę na kominy w naszej wsi i na to co się z nich wydobywa jestem przerażona. Nikt nic z tym nie robi. A już na pewno nie Ci na górze, którzy mają na to największy wpływ. Jest źle. Jest bardzo źle. To jeden z powodów przez który myślimy o wyprowadzce z tego kraju. Uciec od koszmarnego powietrza. 
Nasz dom, jako, że stoi pod lasem, gdzie są nowe domy ogrzewane pompami ciepła oraz gazem, trochę się broni przed tym smogiem. Jednak wycieczka do centrum wsi jest zabójcza.
A co dopiero Kraków?! Ostatnio byłam wieczorową porą w mieście, nie dało się oddychać.
Brak świadomości, zepchnie nas z tego świata i nawet nie zapyta.
Od jakiegoś czasu mocno się temu przypatruję, uczę, czytam, dociekam..
Wchodząc z dworu do domu, nabieramy powietrza, nie dusi nas już ten wszechobecny smog.
Jednak to w domu przebywamy większość czasu i w nim jest nie inne, jak właśnie to z zewnątrz powietrze, które często jest o wiele gorsze. Posiadamy rekuperację. Jednak filtry te przepuszczają PM 2,5 oraz PM 10. 
Aby rekuperacja oczyszczała powietrze, a nie tylko wymieniała, trzeba dokupić i zamontować specjalne urządzenia dodatkowe.
Miałam w tę zimę kilka propozycji w związku z urządzeniami oczyszczającymi powietrze.
Zanim coś wezmę do testowania – czytam i oglądam. Świadomość.
Stadler Form zaskarbił sobie moje zaufanie już z nawilżaczami oraz wentylatorami. 
Postanowiłam iść w to, co mnie jeszcze nie zawiodło.
Testujemy je od miesiąca. Są bardzo lekkie dzięki czemu można szybciutko je przenosić. Robią to też moje dzieci. Oczyszczenie powietrza trwa u nas dosłownie kilkanaście minut. Choć ustawiam czas na trzy godziny przed pójściem spać. Wyłącza się samo po czasie jaki mu zaprogramujemy.
W ciągu dnia, rano, oczyszczam salon i kuchnię w której jesteśmy najwięcej. Wieczorem pokoiki dzieci i sypialnię. Ja mam ich trzy, jednak myślę, że jedno urządzenie zdecydowanie wystarczy.
Większy Roger przeznaczony jest do pomieszczeń o powierzchni do 74m2.
Do mieszkania w bloku ta wersja będzie idealna, na oczyszczenie w ciągu godziny całego mieszkania, Wskaźnik jakości powietrza sygnalizuje nam poziom jego zanieczyszczenia.
Zaczynamy od czerwonego, potem pomarańczowy, aż niebieski daje znać, że możemy oddychać pełną piersią.
Bardzo łatwo wyciągalny filtr. Filtr, który czyści nam powietrze również z wirusów, bakterii, roztoczy (ważne dla alergików) i wielu innych.
Wymiana filtra powinna być dokonana co około 12 miesięcy. Jako, że zamierzam czyścić powietrze jedynie zimą, myślę że dwa lata będzie spokojnie nam służył.
Mała wersja oczyszczacza Roger jest wydajna na pomieszczenie 35m2/90m3. Idealnie sprawdzi się w sypialni dziecka.
Stawiając je kolejno w pomieszczeniach, w ciągu godziny wymieni i oczyści powietrze 3 razy.
Wyświetlacz pozwala nam wybrać tryb dzienny i nocny. Ustawić czas pracy i jego siłę.
Co ważne, to Roger jest cichym urządzeniem i może spokojnie pracować podczas naszego snu.
Te szwajcarskie urządzenia można zobaczyć TUTAJ.
Bardzo porządnie wykonany, elegancki, nowoczesny, pasujący do każdego wnętrza pomocnik dobrego oddychania.
Ja jestem zadowolona bardzo. Nie mam po miesiącu użytkowania żadnych zastrzeżeń.

(Kiedyś pokazywałam Wam nawilżacze tej firmy. Mamy też model Robert, który jest nawilżaczem i oczyszczaczem w jednym. Sprzęt z najwyższej półki. Piszę o nim teraz dla przypomnienia, bo gdyby Ktoś potrzebował dwa w jednym to ma mega promocję. TUTAJ.)

tobołek

W każdej dziedzinie życia i w każdym jego aspekcie prawda i odpowiedzi leżą o wiele bliżej, niż miejsca w których ich poszukujemy. Czasami są tak blisko, że nikt ich nigdy nie znajduje. Bo któż kto myśli, że ma aż nazbyt trudne pytanie, szukałaby odpowiedzi w samym sobie?
Skoro je zadaje, obawia się, że nie ma w nim odpowiedzi. 
Bywa, że ten kto wie jak pytaniu sprostać – jednak pyta.
Droga można by rzec idealna. Mam swój tobołek, ale wyruszę w podróż i zobaczę co jest w świecie.
Jakie inne tobołki ludzie niosą. Jak je na ramionach mocują. Czy w płótno dobytek zawijają, czy w bawełnę, a może w jutę? 
Może mam tobołek za ciężki, a może niosę zbyt błahe lub niewarte uwagi.
Popytam ludzi, podpatrzę. A potem dopasuję to do siebie. Bo cóż, że na innym kijku wolą nieść, skoro moje ramię jest na tyle nieforemne, że kij którego nikt by nie chciał, leży mi najlepiej.
Nieraz pozazdroszczę zawartości tych tobołków i swój podobnym wypełnię.
Jednak okazać się może, że latami będę go dźwigać i ani raz nie wyciągnę, ani raz radości nie przyniesie, a miejsce w bagażu zajmuje i siłę moją każdego dnia zabiera… 
A o siłę trzeba dbać. To zdolność i moc, dzięki której możemy iść dalej. Iść z tobołkiem.
Bo wyczerpanym czołgać się samemu można. Jednak po co?
Ten tobołek to nasza wiedza. Nabyta i wątpliwa. To uczucia. Zadbane i zranione.
Przebyte drogi. Z mapą ale i z trudem. Napotkani ludzie. Serdeczni i złośliwi.
Podjęte decyzje. Właściwe i godne pożałowania. I mądrość. Że te godne pożałowania to też właściwe.
Jakże często nasz brak wiary we własny rozsądek, każe nam wędrować w odległe miejsca.
Brak wiary w to, że jesteśmy zdolni odnaleźć w sobie idealną dla siebie odpowiedź, prowadzi nas do życia w poszukiwaniu, czyniąc nieraz nasze życie nie takim jakiego oczekujemy.
A to jedno pytanie. Na które potrafimy odpowiedzieć tylko sami sobie. Nikt inny nie zrobi tego lepiej.
Za każdym razem zadaj sobie jedno, jedyne pytanie i odpowiedz na nie szczerze.
Pamiętaj, że nikomu do odpowiedzi przyznawać się publicznie nie musisz.
Nawet pytanie może pozostać w sferze myśli i nie przekształcać go w dźwięki.
Jak chciałbym aby w tej sytuacji ktoś zachował się wobec mnie?
Czasami patrząc na ludzi w wielkiej złości pytam – co zrobiłbyś teraz, gdybyś był sam i nie ponosił konsekwencji za swoje czyny?
Padają różne, choć podobne odpowiedzi – kopnąłbym w ścianę, rozwalił laptopa, uderzył kogoś.
Wtedy zadaję drugie pytanie – gdyby pojawił się ktoś obok Ciebie, ktoś bliski, co chciałbyś aby zrobił?
I tu często na odpowiedź nie czekam, a zaczynam mówić…
Wyobraź sobie, że widzę dorosłego człowieka, który traci się w swojej złości. Bo to naturalny ludzki odruch. Zatracić się w swoim lęku, bezradności, narastającej frustracji. Z wiekiem tylko uczymy się i przyswajamy schematy według których powinniśmy w takiej chwili postępować.
Ale gdyby uwolnić naturalne odruchy, nasze zachowanie stawałoby się zgoła inne.
Wyrzucalibyśmy wszystko na zewnątrz zamiast tłumić w środku.
Powstrzymuje nas przed tym opinia publiczna, konsekwencje w ewentualnych stratach materialnych, czy złość na samego siebie, że wyglądamy w tym zachowaniu nieludzko.
W tym szale i amoku ktoś wchodzi i…
Na początku pyta o możliwość pomocy, o powód. Ale dosyć szybko traci cierpliwość.Zaczyna komentować Twoje odruchy, krzyki, i wściekłość. Potem, z czasem gdy nie przestajesz, podnosi głos. Szantażuje. Aż w końcu staje nad Tobą i rozkazującym głosem mówi „przestań się tak zachowywać”.
Choć z trudem przychodzi mi nawet pisanie tego, w końcu Cię uderza myśląc, że tym zachowaniem naprawi już wszystko. Wyleczy z tej sytuacji Ciebie i siebie. Wybawi z niej i zakończy ją.
Albo…
Po prostu Cię przytula. Choć się nie dajesz i wyrywasz. On przytula Cię jeszcze raz. Odpychasz go. A on robi to po raz kolejny. Kiedy trochę opadasz z sił, On przytrzymuje Cię w tym uścisku mocniej i dłużej.
Aż w końcu odpuszczasz i serce z pulsem łapią swój rytm. 
Bo ta sytuacja w której jesteś nie jest Twoim wyborem.
O czym tak naprawdę chcę napisać…?
O przemocy wobec dzieci.
Kiedy dziecko, nieświadome tego jakie są schematy działań tego dorosłego świata, porusza się w jakiś sposób po omacku i względem swojej natury, my musimy zadawać sobie zawsze to jedno pytanie.
Bez względu na charakter dziecka, na jego skłonności czy temperament, zawsze w chwili amoku, szału i złości, cierpliwe przytulanie jest lekiem. I nie tylko na tę chwilę, ale przede wszystkim na życie dorosłe.
Dziecku buńczucznemu, które nawet udaje, że nie obchodzą go kary, siła i moc sprawcza rodzica, nieodwracalnie umierają komórki w pewnych strukturach mózgowych.
Ich brak ma ogromny wpływ na jakość i radzenie sobie z dorosłym życiem.
Złość która jest odpowiedzią na złość, jeszcze nigdy jak świat istnieje, nie była dobrą odpowiedzią.
Ona nawet nie jest pośrednia czy zadowalająca. Jest najgorsza z możliwych. 
Reagując złością na trudną chwilę naszego dziecka, przede wszystkim przedłużamy sam proces dochodzenia do „spokoju i porozumienia”, a po drugie nie uczymy dziecka radzenia sobie z zaistniałą sytuacją, a jedynie chwilowo ją uciszamy.
Kiedy mój syn będąc małym chłopcem miał problemy ze swoimi nerwami, razem z mężem nieustannie, cierpliwie go przytulaliśmy. Potrafił się wyrwać i uciec. Szliśmy za nim, siadaliśmy obok i wyciągaliśmy ręce. Delikatnie go smyraliśmy po nóżce albo ręce. Milion razy tę rękę odpychał.
Chyba, że mówił, iż chce zostać chwilę sam. Wtedy szanowaliśmy Jego decyzję.
Czasami słuchaliśmy miliona słów które wypowiadał w swojej złości. Na które cierpliwie odpowiadaliśmy – a ja kocham Cię nad życie, a ja chcę być z Tobą, a ja Cię lubię.
Dziś kiedy jest już coraz starszy i wpada w złość, wie, że rodzice się nigdy nie gniewają.
Cokolwiek zrobi. Mogę dawać Mu rady, mogę mówić co wtedy czułam ja, albo inni, ale rodzice nigdy się nie obrażają. Jesteśmy stałym filarem dzięki któremu dziecko ma poczucie bezpieczeństwa.
Dziecko wychowywane bez lęku, przemocy, kar i złości, nawet mając w genach skłonność do zaburzeń psychicznych, ma możliwość poradzenia sobie z nimi bez specjalistów.
Mózg dziecka nie jest rozwinięty na tyle, aby móc poradzić sobie ze złością. On sam nie umie dać sobie rady, a dorośli Mu w tym nie pomagają, przelewając na Niego dodatkowo swoją złość za sytuację jaka w danej chwili ma miejsce. Bo spieszy nam się do pracy, bo dość mamy swoich problemów, bo to jest awantura o nic, bo nie będziesz mną rządził..
Na każde „bo”, przytulenie swojego dziecka, bez względu co zrobiło i powiedziało, będzie rozwiązaniem. 
Dziś i na resztę życia.
Mój syn, dziś, kiedy wpada w złość, biegnie do swojego pokoju, aby manifestować i pokazać nie tyle światu co domownikom swoją rozpacz. Silne trzaśnięcie drzwiami, ma nam w tym rozpoznaniu stanu Jego ducha mocno pomóc. Pukam do pokoju i pytam czy chce się przytulić albo pogadać. Zawsze słyszę głośne „Nie! Nie będę się z Wami bawił! Nie będę Was kochał!” (Co wtedy bardzo mnie rozczula, bo on to tak pięknie sepleni).
Odpowiadam, że ja bardzo kocham go teraz i na zawsze. Po czym dodaje, że jestem na dole i czekam gdyby poczuł potrzebę przytulenia się.
Przyszły też takie czasy, że w chwili złości od razu biegnie do mnie, wchodzi w moje ramiona i mówi, że potrzebuje się uspokoić.
Mam nadzieję, że przez całe życie będzie odnajdywał ramiona które pomogą Mu się uspokoić, a On swoimi będzie umiał te cuda czynić dla innych.
Nigdy, mówiąc o prawdach życiowy, nie mówię, że wiem, bo jedynie mogę przypuszczać.
Nie piszę, że na pewno, bo na pewno może tak, ale tylko dla mnie.
Nie głoszę, że jedyna i słuszna, bo jeśli za rok dowiem się, że liczna i nietrafiona to będzie mi wstyd.
Jednak do samej śmierci będę bronić największej mocy wychowawczej jaką jest przytulanie dziecka.
Ponad wszystko i pomimo wszystko.
A na wszystkie inne zagadki dotyczące wychowania, zadaj jedno sobie pytanie…
Jak chciałbyś, aby Ktoś zachował się w tej sytuacji wobec Ciebie?
Aby Cię instruował, wypominał, pokazywał wyższość, zdolność mocy sprawczej szantażu, robił spektakl pokazowy, że i tak stanie po jego, bo jest dorosły i ma rację?
Czy zwyczajnie w ciszy poczekał, wyciągał bez rezygnacji rękę i przytulił?
Nie ma nic gorszego w wychowywaniu niż pokaz swoich sił czy możliwości…
Jedyną Twoją możliwością ma być mądrość. I serce. 
To Ty pokazujesz swojemu dziecku która droga jest najprostsza. Którą najlżej się będzie szło.
I pamiętaj, to Ty dziś pakujesz Jego tobołek. Zrób wszystko aby był lekki.
Życie wystarczająco mocno go załaduje. Ty pokaż Mu dziś jak z tym ciężarem sobie radzić.

kopytka

Przepis mówi, że z połowy kilograma ziemniaków wyjdzie kopytek na cztery osoby.
Kopytka robię pierwszy raz i w wielu kwestiach muszę polegać na intuicji, bo nikt z domowników mi w tym temacie nie doradzi.
Kuchennymi drzwiami wchodzi moja sąsiadka. Zastaje mnie przy tym blacie i przy tym jak roluje ciasto, aby zaraz szybkim ruchem noża dzielić je na tytułowe kopytka. Zanim wezmę zamaszysty ruch ręki i ostrze spadnie na ciasto, przesuwam go w powietrzu to w prawą, to w lewą stronę, nie mogąc się zdecydować na najwłaściwszy rozmiar kawałków. Dopiero później dowiaduje się, że to pożywienie w garnku z wrzątkiem, znacząco zwiększa swój rozmiar. Ale machając tym nożem w powietrzu, jeszcze tego nie wiedziałam. Kiedy Ktoś wchodzi od strony kuchni, trudno dostrzec go wcześniej.
Nagle pojawia się za wielkimi, dwuskrzydłowymi, przeszklonymi drzwiami mając cię jak na dłoni.
Ciebie i Twój świat. No bo prawdą jest, że akurat 99% mojego świata to kuchnia.
Czasami to świat, który chwilę temu został jakby odrestaurowany. Doczyszczony, wyprostowany, pozamiatany.
Innym razem to życie w chaosie, w którym ze zlewu wyrastają i piętrzą się po chmury naczynia, jak wieżowce w największych miastach Ameryki. Pod nogami jak gęsta trawa dziecięce autka. Z deski do krojenia spadają okruchy, które przy każdym podmuchu wiatru rezygnują z już dobrze poznanego blatu kuchennego i zagłębiają się w najrozmaitsze części domu. Kuchenne ścierki mogłyby śmiało zdać relację z obiadowych rewolucji jakie przewijały się w ostatnim czasie na osobistej mej indukcji.
Rozlana pomidorowa zdołała nawet  skleić ją na pół. 
I czasami bywa, że od strony kuchni wchodzi do mnie Ktoś, kto chcąc przywitać się z pierwszą rzeczą jaką widzi, witałby się z połową pomarańczowej ścierki, która z natury jest szara. Myślę, że gdyby gość zechciał ją wyprostować i rozkleić, mógłby znaleźć w niej kilka nitek makaronu.
Na ten chaos wchodzi moja sąsiadka. 
Mam uklejone ręce od ciasta, rozsypaną mąkę, zawalony zlew i wielkie nadzieje.
Nie tyle na to, że mi się owe kopytka udadzą, co na to, że może pojawi się w naszym życiu jakieś inne danie, które zechciałyby konsumować moje dzieci.
Sąsiadka siada po przeciwnej stronie kuchennej wyspy i dodaje mi otuchy oraz rad.
Do piekarnika wkładam resztę obiadu.
Kulając ciasto, krojąc i gotując, prowadzimy zwykłe sąsiedzkie rozmowy.
Jak te, które prowadzą ludzie widzący się na co dzień. Nie odkrywamy wtedy nieznanych lądów, nie rozrysowujemy map naszych pragnień i dążeń. Codzienne, zwykłe wydarzenia stają się warte uwagi i jakże często na prędce przygotowanego dla nich dowcipu czy wręcz dodatku teatralnego, w skład którego wchodzą gesty rodem z kreskówek czy wymyślone piosenki.
Co chwila moja sąsiadka przerywa opowieść, aby uspokoić mnie i upewnić, że nie rozpadną się zaraz po wrzuceniu do garnka. 
Te opowieści o zaciągniętej nitce w swetrze w połączeniu z podsypywaniem mąki stają się, mam wrażenie rozmowami jak fundamet. Tymi, na których można już potem budować wszystko. Nawet krzywe ściany czy źle umocowane krokwie taki fundament udźwignie.
Kiedy woda zaczyna wrzeć i zanim wrzucę na nią pierwsze kopytko, przypominam sobie o pewnej sytuacji jaka miała ostatnio miejsce. Przychodzi mi do głowy, bo wtedy też jadłyśmy razem.
Znalazłyśmy się wraz z moją sąsiadką w pewnym gronie, w którym Ktoś wybitnie chciał nam dopiec.
Choć „dopiec” to może zbyt duże słowo. No powiedzmy, że przemawiającemu nie było z uprzejmością po drodze… W mojej głowie w ciągu dwóch sekund zostało przygotowane kilka równie złośliwych odpowiedzi, zastanawiałam się jedynie, która z nich będzie najbardziej adekwatna.
Grzeczna, na miejscu, ale jednak odrobinę dająca do zrozumienia… Odciajna taka – rzekłaby moja Mama.
Żonglowanie nimi pomiędzy zwojami mózgowymi zajęło mi dosłownie chwilę. Chwilę, w której moja sąsiadka zdążyła odezwać się pierwsza. 
– Wspaniały wieczór! Na prawdę jestem zachwycona. 
Zaraz po tym dodała swój jeden z najładniejszych uśmiechów i zatrzepotała rzęsami.
Znam Ją na tyle dobrze, że wiedziałam, iż uśmiech który wybrała ze swojej palety uśmiechów był szczery, prawdziwy, serdeczny.
Uśmiechnęłam się do tego zdania, które powiedziała i spuściłam swój wzrok.
Bo ta odpowiedź, którą głośno wypowiedziała, była najlepszą odpowiedzią, jaką można było wtedy wybrać.
Choć myślę, że Ona jej nie wybierała spośród różnych jakie miała w głowie. Ona miała tylko tę.
Nic w ludziach nie imponuje, nie imponowało i imponować nie będzie mi tak, jak życiowa mądrość.
Bycie tym, który mruga okiem do reszty i z klasą pomaga głupocie rozpuścić się w towarzyskim powietrzu, jak papierosowy dym z długich lufek w międzywojennym foyer.
Kiedy metalowym podbierakiem mieszam w wypływających na wierzch kopytkach, mówię Jej głośno o tym. I o moim względem tej odpowiedzi szacunku. O podziwie. O zazdrości, jaką w sobie mam do spokoju, wyważenia, samoświadomości…
Wyciągam kopytka na miskę i polewam masełkiem. 
Moje dzieci nawet nie chcą podejść do kuchni. Zza rogu oznajmiają mi, że na pewno tego nie zjedzą, choćby nie wiem co. Nie chce mi się walczyć i mówię do męża, żeby przywiózł mi rosół od Babci.
Daję sąsiadce widelec i jedząc z jednego talerza rozmawiamy dalej.
Co jakiś czas przerywamy i cmokamy nad wybornym smakiem. Obie stwierdzamy, że kopytka z masełkiem to potrawa wybitna.
Wyciągam kolejną porcję, którą również polewamy masłem i z wielką, nieustającą radością konsumujemy dalej. Po jakimś czasie myślimy o naszej tuszy i o reszcie obiadu, która wciąż dochodzi w piekarniku. 
Przy trzeciej porcji pytamy dzieci czy na pewno nie chcą. One zatykają usta rękami, co jakoś niespecjalnie nas zasmuca.
Kiedy z podbieraka kapie już mętna woda po ostatniej turze, Ona mówi, że odpowiedziała tak, bo wieczór faktycznie był wspaniały, a uświadamianie kogokolwiek w takich sytuacjach nie ma najmniejszego sensu. Bo ani się ten ktoś nie zmieni, ani nie zastanowi. A czy udowodnienie komukolwiek swojej racji jest takie ważne, jeśli on o te rację nie pyta?
Tak, myślę sobie potem , że wyjątkowo mądry człowiek nikomu nie musi udowadniać swojej racji.
A potem Ona dodaje, że ludzi trzeba przyjmować takimi, jacy są. I nie próbować ich zmieniać.
I albo Kogoś chcemy w swoim życiu i akceptujemy jego wady, dziwne zachowania, albo trzeba to zostawić i iść dalej. Pamiętając o tym, że nie ma na świecie ideałów.
Kiedy piekarnik daje znać, że gotowe, po kopytkach nie zostało ani śladu.
Pomiędzy nami, na kuchennej wyspie pusty talerz, resztki roztopionego masła i oblizane widelce.
Uśmiechamy się nad tym z Asią do siebie, bo siedzimy naprzeciwko.
Myślę, że z połowy kilograma ziemniaków wyjdzie kopytek na cztery osoby i może wyjść coś jeszcze…