Tak, wiem. Mniej mnie ostatnio na blogu. Nie dlatego, że mam mniej energii, że mi się nie chcę, czy że rezygnuję albo odpoczywam. Mniej mnie, bo 23 go marca oddaje książkę do korekty, składu i druku..
To „sierpień”, którego dwa pierwsze rozdziały publikowałam na blogu dwa lata i rok temu.
To książka, której rozdziały powstają pod wpływem chwili. Nieregularnie. Jednak kiedy siadam i wchodzę w ich świat, jest mi bardzo dobrze. Postanowiłam w grudniu, ustawić ten „sierpień” na górze mojej listy z priorytetami na rok 2020. Kiedy mam zatem chwilę aby usiąść do komputera i napisać, to tworzę kolejne rozdziały, odstawiając na boczny tor posty pisane. A możecie się domyślać ile mama małych dzieci, ma czasu na pisanie w ciszy i skupieniu… Włączając w to rodzinną epidemię grypy. 🙂 Nie ma go wcale. 🙂
Dziś od rana, przy drugiej już kawie, napisałam siedem stron. I mam wielką nadzieję, że po południu uda usiąść mi się do chociażby czterech kolejnych. Taka nadzieja Matki 🙂
Moi Drodzy, coś Wam opowiem…
Jestem zwariowana na punkcie czytania książek. Każdą wolną chwilę na to poświęcam.
Daje mi to moc, uzdrowienie, spokój, spełnienie…
Czytam dużo. Kocham to. Jednak nie czytam wszystkiego. Jestem bardzo wybredna. Nie chodzi tu o literaturę z wysokiej półki, a bardziej styl pisania, czy wciągający rytm książki.
Potrafię przeczytać 150 stron i odłożyć na bok, bo mnie do niej nie ciągnie.
Ostatnio książce, która miała 500 stron dałam szansę i dobrze, bo na 250 mnie wciągnęła.
Ale są takie książki, które zjadają mnie jako czytelnika od pierwszego zdania. Bywa tak, że czytam pierwszą stronę i już wiem, że nie ma mnie na najbliższe dwa dni. Ja to tak czuję.
Bywało, że pierwsze strony były „nie moje”, trudno było się przez nie przebić, a książka dalej okazywała się rewelacją. Ale nigdy nie zdarzyło się tak, aby zachwyciły mnie pierwsze strony, a książka w dalszej części – rozczarowała.
Jak pewnie się domyślacie, pisze do mnie wiele osób, którzy tworzą do szuflady.
Pewna dziewczyna w grudniu przysłała mi swoją książkę. Całą. Wydrukowana na drukarce, wpięta w segregator. Połknęłam ją przez święta. Byłam zafascynowana tym jak można rozbudować role, historie, wydarzenia będąc totalnym amatorem. Ta dziewczyna pewnego dnia zwolniła się z pracy, usiadła do stołu w kuchni i zaczęła pisać. Pierwsza jej książka – super. Wysłałam już do zaznajomionego wydawnictwa. Czekamy na odpowiedź. Ale w tym czasie, ona usiadł do kolejnej książki.
I to słuchajcie jest ta książka, w której od pierwszej strony wiesz, że dla świata przepadłaś. Jesteś tylko Ty i książka. Ja wiem i obiecuję Wam dziś, że to będzie w naszym kraju bestseller.
Lata 80. Śląsk. Chłopak z familoków wciąga się w brudne interesy. A potem poznaje ją.
Nie, nie jest to tani i banalny romans. To jest taki język, tyle pobocznych tematów, które są ściśle związane z tamtymi zwyczajami i życiem w latach osiemdziesiątych. No mistrzostwo pióra.
Codziennie jeśli nie przyśle mi tego co dopisała, to nie wiem co ze sobą począć…
Pozwoliła mi opublikować pierwszy rozdział, ale nawet nie wiecie jak mi żal, że nie mogę pokazać Wam reszty.
„Jak jej nie kochałem.” Rozdział 1.
Autor – Marlena.
„Okrągły kawiarniany stolik. Wolę te kwadratowe, zawsze mam uczucie, że każdy mój drobny ruch może spowodować poruszenie blatu i wylanie, czy wyrzucenie tego, co na nim się znajduję. Teraz byłaby to czarna kawa zaparzano w jakimś gigantycznym ekspresie, bez cukru.
Siedzę, więc na tym rynku małego polskiego miasta, jest piękne czerwcowe przedpołudnie, słońce, jak kto woli czy lubi, bo albo cudownie rozgrzewa wystawione ku niemu członki, albo pali niemiłosiernie i nic, tylko ukryć się pod wielkim białym materiałem kawiarnianego parasola.
Ja wybrałem stolik wysunięty najbardziej na zewnątrz zawsze tak robiłem, wtedy ma się gwarancje, że minie, otrze się, dotknie nas najmniejsza z możliwych ilości przechodzących obok osób. Nie ma nad moją głową parasola, bo tak właśnie chciałem, promienie opierają się na każdym pojedynczym już siwym włosie. Nie farbuje ich, zapuściłem trochę dłuższe. Z wąsem i brodą wyglądam ponoć jak rasowy kapitan statku, albo, chociaż marynarz. Zawsze to lepiej wyglądać niż nie, prawda? Gapię się na ludzi, to miasteczko turystyczne, więc co rusz przemykają przyjezdni z ogromnymi aparatami uwieszonymi na wątłych szyjach, niektórzy wyglądają jakby te czarne pudełka obciążały ich na tyle, że zaraz zaczną szorować nosami po wiekowym bruku. Kiedyś zainteresowałbym się bardziej marką, możliwościami, jakie daje posiadanie takiego sprzętu, kiedyś ….. Ale nie dziś.
Kiedyś każda z mijających mnie osób zlustrowana byłaby pod kątem przydatności do moich celów, wyceniona jak warzywa na targu w Broniszach. Dziś już nie.
Mówili, że mam niebywały talent do określania w punkt przydatności delikwenta, że niby tylko spojrzę i wiem, mówili
-Smutny, no ty to chuju masz jakiś dar, może gościu jak menel wyglądać, a ty i tak zauważysz, że to tylko poza i że on warty większej uwagi.
To mi schlebiało, puchłem jak paw, byłem dobry w tym, w czym chciałem być.
Smutny przeczesał dłonią włosy, na palcach poczuł pot, zależało mu żeby dobrze wyglądać. Miał prawie 60 lat. Kiedyś taki mężczyzna traciłby to miano i zamieniał się w starego dziadka, dziś był facetem o nienagannej prezencji, w jego czarnych jak smoła kontrastujących z siwizną włosów oczach, widać było iskry, czekał…..
Spojrzał na dobry markowy zegarek, strzepną niewidzialny pyłek z lnianych białych spodni i zatopił się we wspomnieniach, jego życie właśnie dziś stanęło mu przed oczami z całą swoją prawdziwością, nie odwracał jednak głowy, nie odganiał natrętnych myśli, kadr po kadrze przyglądał się sobie jeszcze nim to się wszystko zaczęło, jeszcze zanim……
– Już, jako mały chłopiec nie chciałem być biedny, ona ta szantrapa mnie obrzydzała, a że czasy były jakby czarno- białe, to wyzierała z każdego kąta, podwórka czy kosza na śmieci.
Mieszkałem w jednym ze śląskich ‘’familoków ‘’. Razem z innymi chłopakami z podwórka wdychaliśmy codziennie zapachy zup, które matki gotowały czekając na mężów z roboty i dzieci ze szkoły. Chowaliśmy się po piwnicach, wchodziliśmy na strych, ten pachniał praniem wszystkich mieszkańców kurzem i stęchlizną. Lubiliśmy otwierać właz w dachu i wychodzić na niego. Nad nami niebo, pod nami zwykła asfaltowa droga, szarzy ludzie, w szarych ubraniach, twarze mieli powykręcane w podkowy, oczy tępo patrzące w przód. Czasem pluliśmy na nich mając nadzieje zabrudzić białą ciągnącą śliną ich płaszcze, czasem rzucaliśmy drobnymi kamieniami. Nie robiliśmy nic wzniosłego, nie mieliśmy planów żeby zostać astronautami czy pilotami śmigłowca. Chcieliśmy tylko żeby było jakoś barwniej. Ja tego chciałem najbardziej, chciałem uciec z tego wszędobylskiego marazmu, z tego utyskiwania, że znowu nie ma chleba, że prąd wyłączyli, że jak tak dalej pójdzie to tylko – ‘’ sznura i na góra’’. Tak mawiał mój ojciec, Mieczysław, w domu mówca w robocie zwanym Mieciem, bo wszystko zrobi, zawsze usłużnie pomoże, będzie w sobotę, będzie w niedzielę, będzie w święto kurwa będzie nawet w dzień swojego pogrzebu! Huta, bo tam pracował to było jego eldorado, stanie przy wielkim kotle w jakieś niewyobrażalnej temperaturze, a w miedzy czasie lizanie dup majstrom. Dziś patrzę na niego inaczej, chciał coś mieć, do czegoś dojść, dla nas, i pewnie dla siebie też. Nie chciał czuć się jak nieudacznik, czyli robił w tym, co mu natura dała, a ta dała mu, giętki kark.
Matka była inna, silna taka, prawdziwa, jak to się mówiło śląska baba. Babcia chyba, gdy na nią po porodzie spojrzała, od razu wyczuła, że to będzie czort i skała, dlatego dała jej delikatne kobiece imię i tak matce było Helenka.
Wyglancowane wszystko u nas było, nawet miska dla psa, ugotowane z magla przyniesione, matka nienawidziła plotek, toteż wśród sąsiadek przyjaciółek nie miała, ale posłuch już tak. Co niedzielę musieliśmy wszyscy grzecznie chodzić do kościoła, wszyscy, bo był jeszcze mój młodszy brat Grzesiek, nie widziałem w tym karakanie nic interesującego, no może poza tym, że bardzo przypominał z wyglądu mnie, a i naśladować mnie gówniarz lubił, a to mi schlebiało i prowokowało do wymyślania, co raz to nowych historii.
W tym przybytku Bożym, to ja się modliłem różnie, albo żeby to wszystko jebło i została wielka czarna dziura, albo żebym miał wszystko, o czym tylko zamarzę, a jak byłem starszy to wiadomo o dziewczyny, żeby włosów nie obcinały i chodziły zawsze w obcisłych golfikach bez staników.
Tak, chciałem mieć kasę, chciałem móc coś więcej niż lizać dupę przełożonemu, coś więcej niż odebrać pranie z magla, chciałem i czułem, że będę to miał.
Pierwsza kradzież? Nie wiem ile miałem wtedy lat, kilka myślę. Bicie serca, szybka reakcja, dłoń wyciągnięta po tego pomidora, ta sama dłoń wkładająca go do kieszeni. Szybki marsz, potem bieg miedzy głośnymi ludźmi, handlowali, sprzedawali, kupowali, a ja za rogiem wgryzałem się w miąsz i nie mogłem uwierzyć swojemu szczęściu. Ja czułem, że żyje, nie było szaro było krwiście czerwono dokładnie tak, jaki kolor miał gwizdnięty pomidor. Po kilku zajmumaniach, tylko dla mnie tak, żeby mieć, żeby zjeść, żeby poczuć ten haj, zacząłem kraść fanty na sprzedaż, i to były dopiero jaja. Babcia w chuście w kwiaty odwróciła się na ułamek sekundy, a ja już wędrowałem z jej nartami, facet w wielkiej czapie i futrze zagadał z potencjalnym klientem już mailem jego wędkę. Towar upłynnić było łatwo, gdy zaczynasz coś robić, wkręcasz się miedzy ludzi, którzy tego czegoś potrzebują albo znają takich, co są w potrzebie. Od tamtego momentu nigdy nie wiedziałem, co to znaczy nie mieć kasy. Gdy moi rówieśnicy czytali Płomyczka, grali w klasy, ja próbowałem pierwszej Coca- coli i prowadziłem pierwsze rozmowy biznesowe. Miałem głowę do nauki po mamie, ale nauka mnie nie ciągnęła, poszedłem żeby był w domu spokój, jednak łóżko, wikt i opierunek u mamusi mi nie śmierdział. Wolałem się nie wychylać, chociaż czułem się taki dorosły, taki ogarnięty. Nie przeczuwałem, że ta szkołą, a raczej pseudo praktyki ukształtują mnie, jako człowieka, mnie, jako postać idealnie taką, jaką chciałem być, nie wiedziałem, że stworzą – Smutnego.”