Od kiedy pamiętam w moim rodzinnym domu skrzypiały drzwi wejściowe.
Nie tak zaraz pierwsze, ale drugie, już po małym korytarzyku, w którym ściąga się buty.
Dziś sobie myślę, że to skrzypienie było pewnego rodzaju dzwonkiem, który choćby był naprawdę, i tak nikt by go nie zauważał, a już na pewno nie pragnął naciskał. Oni wszyscy traktowali te drzwi jak dzwonek, a jak skrzypiały za mało, to od progu nawoływali – Elaaaaa!
Jako dziecko nie zauważałam tego, że dom nasz jest pełen ludzi. Było to dla mnie czymś nadzwyczaj oczywistym. Ludzie w domu, tak jak i w domu stół i łóżko. Nieodłączna część tego budynku.
Nigdy nie dorobiliśmy się nowego auta, ani nawet w połowie nowego. Zawsze coś rdzewiało i huczało.
Ale za to nigdy nie brakowało obiadu czy kolacji dla pełnego ludzi domostwa. A i na śniadania nie raz przychodził kto ze wsi, albo przejazdem, co rano wcześnie w mleczarni coś załatwiał.
Materacy było kilka. Bo ileż to razy w jedną, dwie chwilę, kilkanaście osób się na tę noc nazbierało.
Nie pamiętam aby mojej Mamie to kiedykolwiek przeszkadzało. A przecież to Ona szykowała jedzenie, pościele, a i po siódmej rano do pracy wychodziła. Kiedy ten dom pełen gości budził się rano, w kuchni już śniadanie stało gotowe. Dziś wiem, że pewnie nie raz w środku nie wiedziała jak połapać koniec z końcem tych obowiązków, ale nigdy nie dała po sobie poznać. No chyba, że przeganiała nas z kuchni, żeby zdążyć z obiadem z dwóch dań i deserem podczas dwugodzinnej przerwy w swoim sklepiku.
Obiad dostawał każdy Kto nadjechał w sprawie pilnej lub błachej. Ksiądz co to po listewki do warsztatu Taty podjechał i głosiciele świadków Jehowy się na strawę wołało, bo jak chodzą cały dzień to na pewno wygłodnieli. Kompot ze szklanką na stole stał zawsze. I drzwi otwarte. Żeby ten kto przez te skrzypiące drzwi wejdzie, a nikogo nie zastanie, mógł pragnienie ugasić. Nie dziwiło zatem, gdy się do domu wbiegło, a tam kto przy stole w kuchni siedział i czekał aż domownicy wrócą…
Myślę, że nawet wojny nie oddalały ludzi od siebie tak, jak oddziela dziś strach, jaki został przy pandemii nam podany…
Ludzi goniący za dobrobytem już i tak czasu na spotkania i drugiego człowieka mieli mało…
Dziś często wygodnym staje się wytłumaczenie o izolowaniu. Strach nam zasiany.
W Ameryce rok temu na wizytę lekarską u psychologa czy psychiatry czekało się tydzień, dziś czeka się cztery miesiące. Odważę się stwierdzić, że o wiele więcej śmierci owa pandemia zabierze przez ludzki strach niż przez wirusa, który wraz z sobą niesie. Ilość ludzi jaką dookoła znam i która bierze leki na nerwicę wywołaną pandemią jest przerażająca…
Częścią tej choroby duszy nie ciała jest dodatkowo owa samotność.
Nie możliwość wyjścia do restauracji i kina. Nie. To owa samotność. Kolację można zjeść i przy swoim stole. Film obejrzeć na swoim monitorze. Jednak jednego zastąpić się nie da… Ludzi.
Ich nie zastąpią aplikacje i komunikatory.
Moje poglądy na temat wszystkiego co się teraz wokół dzieje są dość kontrowersyjne, a kontrowersja to ostatnie o czym chciałabym pisać… Dlatego szanując wszystkie poglądy i obostrzenia chcę powiedzieć, że wciąż można zaprosić sąsiada na lampkę wina wieczorem. Że do dzieci mogą przyjść inne dzieci po lekcjach. Że można zrobić babski spacer wieczorem z grzanym winem w termosie.
Bardziej od strachu przed spotkaniami przeraża mnie lenistwo! Ileż ja się napatrzyłam na tę Mamę moją, która o trzeciej w nocy sprzątała ze stołu, a o szóstej wstawała do pracy. Ona zawsze miała uśmiech na twarzy! Dziś goście umówieni mają przyjść na osiemnastą i nerwy! W moim rodzinnym domu nikt nigdy nie był umówiony. Do dziś nie jest. Ludzie już dawno zaprzestali czerpać czystą radość z odwiedzin innego człowieka… Poprzez pandemię zaniechali tych rytuałów całkowicie.
Klęska. Klęska człowieczeństwa wisi nad nami. Samotność. Rozdzierająca od środka samotność tłumaczona obostrzeniami. Wygoda. Egoistyczna wygoda, która niepostrzeżenie prowadzi nas do rozszarpywania ciała i ducha na strzępy. Bo w wysprzątanym domu, z samym sobą można tylko czekać na powolną śmierć… Tłumaczymy się latami swoimi rodzajami osobowości, które trzymają nas na dystans… Nie wiedząc, że ten dystans pogrąża nasze nerwice i depresje jeszcze głębiej… I głębiej…
A recepta jest prosta.. Wystarczy wyjść do ludzi. Ale wcześniej zaprosić do siebie. Tak to działa.
Czy mnie się chce? Czy mnie się zawsze chce? Nie. Zawsze się chce mojej Mamie. Jest moim niedoścignionym wzorem. Czasami Tosia pyta czy może zaprosić koleżankę, a ja odpowiadam, że od czterech dni każde popołudnie nasz dom jest pełen dzieci, dlatego dziś błagam o ciche popołudnie.
Tak, to część życia. Spokój i potrzeba spokoju. Ale o wiele większą i konieczną częścią są ludzie.
A ludzie jak wszystko potrafią udręczyć. Jeśli tylko uświadomisz sobie, że nie musisz ich zmieniać, nie musisz im udowadniać swojej racji, swojego sposobu na życie, zaakceptujesz ich wady, to stają się nie tyle znośni, co całkowicie piękni w swojej jakże indywidualnej aurze.
Bo jeśli myślisz o wadach innych, pomyśl jakże Ty sam bywasz wadliwy…
Mama mawia, że jeśli chciałaby w swoim życiu zostawić tych z małą ilością wad, to nie zostałby nikt. A ona od tego świata bez ludzi, woli ich miliony wad. I jak twierdzi, nie zauważa ich jeśli nie poświęca im czasu na ich analizowanie.
Mama też mówi, że z ludźmi się umawia konkretnie. Że jeśli masz na prędce rzucić słowo – spotkajmy się, albo musimy się zgadać – to lepiej nie wypowiadać tego wcale. Powtarza – z ludźmi konkretnie. Dzień i godzina.
Czasami sobie myślę, że wysprzątam dom, tak na błysk, wykąpię się i położę na kanapie z książką.
Odrywając od niej wzrok będę mogła cieszyć się tym widokiem lśniącego wnętrza…
Ale prawda jest taka, że kiedy już skończę myć podłogi, to idę do mojego męża i mówię – Kogo by tu dziś zaprosić?
I nagle te czyste blaty pokrywają się produktami i naczyniami…
Potem rozlanymi przez dzieci napojami czy stołami pełnymi kruszek po pizzy kręconej w powietrzu.
Kiedy zamykamy wieczorem drzwi naszego domu, który przed chwilą pełen był dźwięków, rozmów i ruchu, oboje wiemy, że po to go budowaliśmy. Aby żył. I ta myśl przez zaśnięciem – ależ było fajnie.
Tego wieczora, zanim pójdę spać sprzątam sobie te kuchnię, salon i wiem, czuję, że zgromadziłam w swoim życiu takich ludzi, którzy w następną sobotę zaproszą mnie do siebie. Następną albo tę za miesiąc. Nie ma to znaczenia większego. Niebawem po prostu. I wtedy mnie się uda zachować względny ład po sobotnim sprzątaniu. Bo inaczej moglibyśmy wszyscy siedzieć w swoje soboty i niedziele w ciszy, spokoju i porządku. W tej samej wtedy ciszy i spokoju się potem umiera.
W tej ciszy najlepiej słychać swoje cierpienie. To cierpienie ma miejsce aby rozpościerać swoje ramiona tworząc Ci coraz szerszą klatkę. Jej szerokość daje złudzenie, że jesteś wolna. Kiedy zrozumiesz, że jest to zaledwie poczucie pozornej wolności a nie realna swoboda, jest już najczęściej za późno.
W samotności człowiek rozkłada na drobne każde swoje potknięcie, każde nieszczęście, kompleks i tęsknotę. W samotności nie pozbędziesz się tego co boli. Tylko drugi człowiek może wziąć na kark Twój ciężar i pomóc Ci go nieść. Ludzie wciąż tego nie potrafią zrozumieć. Wszystko chcieliby zrobić sami.
Oddzielić się od społeczeństwa. Być bez obowiązków wobec drugiego człowieka.
A przecież badania w Szwecji udowodniły, że samowystarczalność prowadzi do rozbicia rodzin, do okaleczenia zmysłów odpowiedzialnych za uczucia. Tylko nierozerwalne połączenie zależnych od siebie istnień, pokoleń może uczynić życie pełnym i szczęśliwym.
Wyłączając skrajności, w których oderwanie się od korzenia jest koniecznością aby przetrwać.
To, że nie mamy dziś możliwości wyjścia na koncert, nie zabiera nam różnorakich okoliczności w których możemy posłuchać muzyki z drugim człowiekiem. Wystarczy wyjść przed dom z głośnikiem. I usiąść na ławce przy płocie z sąsiadem. U nas taka właśnie po to powstała. Czasami słyszę jak mój mąż z sąsiadami – najlepszymi kumplami zasiadają i śpiewają. Uwierzcie mi, że w organizmie człowieka zachodzą wtedy dokładnie takie same wybuchy hormonów szczęścia, co na koncercie na stadionie narodowym. Choć oni siedzą pomiędzy nawłocią i chodzącymi w tej nawłoci bażantami.
Nie dajcie się moi Kochani. Nie tyle wirusowi co samotności, strachowi i wygodzie.
Wirus kiedyś minie, a Twoje życie zostanie. Nie pozwól abyś został w zgliszczach społecznych, swoich nerwic, depresji i lęków.
Nie, jeśli się boisz epidemii, nie musisz organizować wielkiego balu w swoim domu. Ale pamiętaj aby prawie codziennie zabiegać o ludzi. Pogadać przy płocie, iść z nimi na spacer, jechać nad rzekę.
Mój dom od początku pandemii jest pełen ludzi. Głupota? Nie wiem. Co ma być to będzie.
Jestem pewna, że zamknięcie drzwi przed ludźmi zabiłoby mnie szybciej i dotkliwiej niż wirus który krąży. Owa epidemia może mnie uśmiercić, co do czego pewności nie ma, albo odwiedzić (jesteśmy po), brak ludzi i samotność uśmierci mnie z pewnością…
Uważajcie na siebie jeśli macie taką potrzebę, rozumiem ją. Sama mam w sobie ogromną ilość lęków i obaw w stosunku do życia, ale innych jego aspektów i kwestii. Szanuje Wasz lęk.
Ale proszę o jedno. Nie uciekajcie przed ludźmi. Bo te cztery miesiące na wizytę u psychologa może okazać się terminem odrobinę za długim…
Z moją Mamą ciężko pogadać przez telefon, bo gdy dzwoni to siada często na werandzie, a dom ich stoi na skrzyżowaniu dwóch dróg. Pomiędzy tą rozmową co chwila słyszę jak odsuwa słuchawkę od ust i nawołuje – Marynia, chodź no! (bo Marynia akurat jedzie na rowerze). Albo – Przywiózłbyś mi tam grzybów jak jedziesz (bo Marek na targ jedzie). Też – Justynka, przyjdź no do mnie jak będziesz wracać, dam Wam obiadu (bo Justynka do szkoły jedzie).
Na tym tarasie nawet jak siedzi sama, to jakby w centrum dowodzenia siedziała. I mam wrażenie, że więcej potrafi tam załatwić niż najbardziej wpływowy polityk z układami.
Wiecie dlaczego? Bo to od zawsze był dom pełen ludzi.
Pieniądze potrafią załatwić wiele, ale to ludzie potrafią załatwić wszystko.
Moi rodzice nie chowają pieniędzy ani za obrazem ani w bankach, ale dorobili się życia, którego na łożu śmierci pozazdrości im każdy. Bo dopiero wtedy człowiek uświadamia sobie, co w tym życiu miał sens i o co warto było dbać…
Moi rodzice dbają o kompot na stole i szklankę obok. O ilość gołąbków na patelni. Aby zawsze było dla tego, który stanie w drzwiach. Kimkolwiek jest i bez względu na to czy głodny. Jeśli nie głodny to Mama mu szybko wytłumaczy, że głodny, ale jeszcze tego nie czuje.
A to prawda. Kiedy siada się przy Ich kuchennym stole, człowiek staje się głodny. Głodny Ich sposobu na życie…