Mam tróję z norweskiego.
Szóstkę za radość, że nie dostałam dwói.
Mam tróję z niemieckiego.
Szóstkę za wiarę w to, że następnym razem pójdzie mi lepiej.
Mam tróję z matmy.
Szóstkę za to, że pocieszałam Jenny, która dostała czwórkę.
Mam tróję z angielskiego.
Szóstkę za to, że nie mogę się doczekać,
kiedy pochwalę się mamie i tacie.
Mam tróję z plastyki i prac ręcznych.
Szóstkę za to, że oblewam ocenę, pijąc cole na słońcu.
Mam tróję z WOS-u.
Szóstkę za to, że jestem szczęśliwa, ponieważ jest wiosna
i być może niedługo się zakocham.
Mam tróję z hiszpańskiego.
Szóstkę za to, że jestem nastolatką i nie wypaliłam się zawodowo.
Czy to nie całkiem dobra średnia na rozpoczęcie lata?
(fragment książki: Młodość. Linn Skaber. Lisa Aisato.)
góra chleba
Ludzie myślą – jak moje życie zmieni się na lepsze, to zacznę się uśmiechać.
Niestety nie w tę stronę.
Gdy zaczniesz się uśmiechać, Twoje życie zmieni się na lepsze.
Gdy przyszła pandemia, moje ciało, dusza, wszystkie zmysły pozostawały spokojne.
Pomimo panującego dookoła strachu, ja wciąż nadal bałam się przede wszystkim raka, wypadku samochodowego i wojny.
Każdy z nas, w swoim bytowaniu na tej ziemi, coś sobie upatruje.
Najczęściej zupełnie przypadkiem. Jeden bada co roku piersi i robi cytologię, drugi natomiast unika cukru i nikotyny, a jeszcze inny uchyla się przed lotem w przestworzach.
Każdy się czegoś boi. I to dobrze, że podzieliliśmy te strachy między siebie.
Należy cieszyć się z tego, a nie złościć na innych, gdy nie podzielają naszej paniki.
Dzięki temu, każdy może siebie nawzajem, po prostu, zwyczajnie – uspokoić.
Gdybyśmy natomiast zbiorowo poszli w trwogę i popłoch, świat już dawno przestałby istnieć.
Zatem mnie nie przestraszyła pandemia. Ona nawet przyniosła mi pewnego rodzaju oddech. Miałam wówczas tak dużo rzeczy na głowie, że ściągnięcie z niej tej ilości obowiązków i powinności było dla mnie zbawienne. Miałam wrażenie, że ta nadchodząca choroba ratuje mi życie.
Nie lękałam się ani ja, ani mój mąż. Życie u nas płynęło wciąż tym samym, jednakim rytmem.
Jedynie, albo aż, o wiele spokojniejszym.
Pamiętam jak tym, którzy narzekali na „zamknięcie” mówiłam wciąż i nieustannie – pamiętajcie, siedzimy w ciepłych domkach, nasze dzieci śpią pod czystymi, ciepłymi kołderkami. Siedzą przy lekcjach, obok stoi ciepła herbatka i banan z jabłuszkiem na przegryzkę. To dobry czas. Pamiętajcie, że mogłaby przyjść wojna.
A ja niczego nie boję się tak, jak wojny. Od dziecka. To moja życiowa zmora.
A ona przyszła.
Wpadłam w niewyobrażalną panikę. Wręcz irracjonalną.
I kiedy mój strach osiągnął apogeum, powiedziałam sobie – dość!
Życie nauczyło mnie już, że sami dla siebie jesteśmy najlepszym lekarstwem. O ile jesteśmy gotowi je zażyć. Przyjrzeć się owej tabletce, a potem ze spokojem ją połknąć.
Myślę, że tylko stając przed ścianą, grubym murem, mamy możliwość i sposobność na to, aby się od niego odbić. Inaczej, gdy będzie wciąż w zasięgu wzroku, a nie dłoni, nigdy nie zacznie nam ta nadchodząca zapora przeszkadzać na tyle, aby coś z nią zrobić.
I może dobrze. Przyjdzie czas – będzie rada.
Tylko ostateczne dobicie do skały powoduje, że zaczynamy się przyglądać szczelinom, przez które można dokonać ucieczki. Lub zwyczajnie, na ową górę się wzbić i z góry popatrzeć na swój strach.
Najbardziej boje się raka, wypadku samochodowego i wojny.
I wtedy, gdy praktycznie zaczęłam gołymi rękoma kopać schron pod ową górą, kiedy moje dłonie krwawiły od zmagań, wstałam, otrzepałam się z ziemi i postanowiłam na tę wielką, przerażającą górę się zwyczajnie wspiąć. Nie z mozołem, a wielką uważnością.
Niestety zasobność mojej pamięci jest zbyt wielka i szczegółowa.
Obrazy „Róży” i „Wołynia” są po tylu latach we mnie wciąż jak żywe.
To wielki talent zrobić filmy, które sprawią, że zostają w człowieku tak intensywnie na całe życie. Jednak, kiedyś, gdzieś w przestworzach, się z tym Smarzowskim rozprawię, bo dolał oliwy do ognia. Pogrożę Mu palcem przed nosem. Powoli i dosadnie.
Pierwszym etapem wspinania się na górę swojego strachu była ucieczka.
Chciałam uciekać stąd natychmiast. Zrozumiałam, że wielu sprawom możemy w życiu dopomóc. Zarówno w dobrym kierunku jak i złym. Jednak los jest nam z góry przesądzony.
A jak mówi fizyka, to co będzie, już tak naprawdę się stało. Więc pomimo wielu naszych starań, koleji zdarzeń nie odwrócimy.
Kiedy przekładam przed oczami swoje życie, jak klatki filmu, przypominam sobie ile razy powinnam już patrzeć na Was z chmur. Ile razy każdy z nas uciekł śmierci spod jej szponów.
A jednak wciąż jesteśmy. Bo tak zapisał dla nas los.
Pamiętam jak przy kuchennym blacie, kiedy ja chciałam się pakować i wyruszać, mój mąż powiedział mi – Jeśli coś ma się stać, to się stanie. Jeśli Ktoś ma odejść teraz, to uciekając przed wojną się śmiertelnie przewróci.
Przypomniał mi się wtedy fragment wywiadu, w którym kobieta wymienia koleżanki z obozu koncentracyjnego. Te, które wraz z Nią przeżyły. I w dalszej rozmowie przytacza Ich historie. Historie i koniec Ich żywota. Wtedy myślisz sobie – przeżyć obóz i umrzeć tak banalnie?
Pierwszym etapem mojej wspinaczki na górę lęku i strachu było oswojenie myśli o przeznaczonym nam losie.
Że czasami przed losem nie ma ucieczki. A czasami na szczęście jej nie ma.
Może gdyby udało nam się przed nim uciec, odmieniłby się na gorsze.
Tylko akceptacja, zrozumienie, szukanie sposobu wyjaśnienia, bez względu na to jak bardzo nierealny się staje, może nas uwolnić z histerii.
Kolejnym etapem wspinaczki była śmierć.
Śmierci boję się panicznie. Potrafię zastygnąć w bezruchu na jakiś czas, zupełnie tego nie kontrolując, gdy o niej pomyślę. Tylko w mojej głowie nie jest to przepływająca myśl, a w ciągu jednej sekundy, całe rozbudowane obrazy z podziałem na role.
Zatem wojna przyniosła jeszcze bardziej spotęgowaną myśl o śmierci i o wszechogarniającej nas trwodze bombowej. Myśl o cierpieniu moich dzieci, na który nie mam wpływu.
Ten lęk, który postawił mnie przed górą tak wielką, jakiej do tej pory nie było dane mi ujrzeć spowodował, że odnalazłam w życiu spokój.
Przez pierwsze dni kładłam się z dziećmi przed snem i myślałam…
A gdyby dziś o czwartej nad ranem wybuchła bomba i gdyby wszystkiego miał nadejść koniec? Co byłoby wówczas istotne?
Czy poleżałabym z nimi zaledwie chwilę goniąc do kuchni na dole? Czy pocałowałabym na prędce ich ciepłe buźki i leciała do innych, naglących spraw?
Potem myślałam tylko o tym co dobrego już nas spotkało…
Że już tyle lat dane mi było Ich prowadzić przez ten świat. Że już tyle kanapek z twarogiem przyszło mi zjeść. I całą młodość odbębnić. Że emocji tyle zaznać, tyle pestek po czereśniach w trawę wypluć…
Że jeśli nawet już nadejdzie ten czas, to jakże dobrze było mieć to życie, niż nie mieć go wcale… Albo inne. A ja miałam takie i aż jego tyle…
Zamiast żałować tego co poprzez śmierć byłoby mi zabrane, doceniać to, co już zostało mi przed tą śmiercią dane.
Wspięłam się na czubek góry mojego lęku już jakiś czas temu.
Siedzę na tym szczycie i patrzę z góry na swą podróż. Ależ jestem dumna.
Ale przede wszystkim szczęśliwa. Wdzięczna losowi, że dał mi ten strach. Tę wielką panikę.
Gdyby nie nadeszła, nigdy nie zaczęłabym wspinać się ku górze.
Nadal żyłabym z lękiem przed śmiercią. Lękiem przeszkadzającym w życiu, jednakże dającym się zepchnąć czasami, choć na chwilę, na bok. Aby nabrać tchu.
Dzięki temu, że przyszedł w formie, w której nie dane mi było go zrzucić z barykady, musiałam podjąć z nim walkę. Choć walka jest błędnym określeniem.
Odbyłam z moimi lękami i strachami piękną podróż. Podróż z rozmową, oburzeniem, zagorzałą dyskusją ale i śmiechem. Podróż z zaskoczeniem. Że moje myśli, mój światopogląd może wejść w takie jaskinie i wzniesienia.
Droga powrotna była równie przyjemna. Trzymałam mój lęk za rękę. Mocno. Aby nie uciekł.
Bo teraz już mi nie przeszkadzał. Teraz go rozumiałam.
Szkoda byłoby mi go zostawić. Tak wiele mi dał.
Mówią, że w momencie śmierci przychodzi nieopisana rozkosz. Kiedy w to uwierzysz, zaczynasz naprawdę żyć! A ja chcę żyć naprawdę!
Nie ograniczona przez lęki i strach. Chcę brać to co przychodzi i wiedzieć, że to najlepsze co mogło przyjść.
Mija czas, a ja każdego dnia po kilka razy przystaje i myślę sobie – gdyby dziś w nocy, o czwartej nad ranem wybuchła bomba i zabrała wszystko to, co teraz byłoby istotne…
To nadaje zupełnie inny życia bieg.
Zatem nie uśmiechaj się, gdy lęk minie, zacznij się uśmiechać do lęku, wtedy nie będzie musiał odchodzić. Ale najpierw wejdź z nim na tę górę.
Czasami mam ochotę wziąć za rękę tych, którzy stoją na dole i powiedzieć – chodź, widok z góry jest zjawiskowy.
Zaraz obok myśli o bombie, która pozwoliła mi zaprzyjaźnić się z lękiem śmierci, przychodzi mi myśl o chlebie…
Pamiętam opowiadany przez kobietę z Auschwitz sen o chlebie.
Śniło Jej się, że ma cały chleb na własność. Cały bochenek chleba tylko dla siebie.
Wtedy myślę, że mogę iść do piekarni i kupić cały bochenek.
Dla siebie, i po całym dla moich najbliższych.
Mieć chleb dla siebie. To się ludziom śniło.
Dziś, w świecie pełnym wyrzuconych bochenków chleba, sny nie są już takie piękne…
A ja siedzę na szczycie i przyglądam się temu z góry.
Chodź. Weź w plecak bochenek i dołącz.
Uwierz mi, nic więcej Ci nie potrzeba…
zdarzenia
Każdego dnia coś się dzieje. Jak w życiu każdego człowieka.
Nie dzieje się wiele temu, który jest wyjątkowy (zresztą co znaczy „wyjątkowy” i co taką osobę by miało określać?), a który potrafi swą codzienność traktować jako istotną a nie tylko przelotną….
Tych rzeczy milion, ale zostawię te, które z ostatnich dni wpadają mi do głowy.
Na przykład wczoraj….
Kto czytał post o załatwianiach mojej Mamy, ten wie, że na miejscu nie usiedzi, a co gorsza, gdyby siedziała istnieje ryzyko, że cały świat mógłby wtedy przestać istnieć.
Zatem istotny był przerzut.
Moi sąsiedzie jechali do Warszawy, a moje siostra na szkolną wycieczkę.
Natomiast ja miałam kombinezon na „pożyczkach” mojej siostry, a Ona owy kombinezon potrzebowała na JUŻ!
Przerzut miał nastąpić w okolicach godzin przedpołudniowych. W taki czas moja siostra siedzi na lekcjach. Wysłała Tatę. Ale wiadomo jak załatwić może facet. I to jeszcze jeśli o ciuch się rozchodzi. No a to idealne podłoże do załatwiania.
Mama jedzie z Tatą. I tu zaczyna się dialog sms-owy mojej siostry z Mamą.
„Tata wie. Jedziemy odwieźć też Bożenkę na pociąg. Ja mam telefon do Asi i Michała.” – pisze Mama.
„Super… ja nie mam!
Ale czy jest coś czego Ty nie masz czy nie załatwisz” – śle moja siostra.
„Łoj tam, łoj tam” – komentuje komplement Mama
Generalnie po to korespondencję mi przesłała, bo ostatnio zrobiłam sobie pierścionek z grawerem i Mamy słowami – Przyjdzie czas – będzie rada.
I tutaj moja siostra mi zasygnalizowała, że „łoj tam, łoj tam” jest również genialnym pomysłem na grawer.
No bo przecież takie – łoj tam, łoj tam – jest doskonałe na wszystko.
Na komplement, na uwagę, na gafę… No toż na każdą okazję!
Dalej Ich dialog wygląda tak, że Justynka pyta czy Ona jedzie też na ten przerzut, a Mama odpisuję, że tak, bo bez niej sobie nie poradzą.
I kiedy otrzymałam printscreeny tej rozmowy napisałam, wyciągając szybkie wnioski tak…
„Gdyby tworzono Biblię teraz, to na bank Ela byłaby Jezusem!!! Umie wszystko, kiejby cuda!”
Justyś odpisuje.
„A Bożenka z Basią byłyby Piotr i Paweł – najbliżsi współpracownicy!
Różnica taka, że jakby ją ukrzyżowali (bo też lubi się poświęcać, to wiadomo, że by się zgodziła), to nie zmartwychwstałaby za trzy dni tylko góra za trzy kwadranse, bo by ją szlag jasny trafił w tym grobie!!! Nie przeleżałaby tyle!! Nie ma szans!!!”
I tu wyobrażam sobie Mamę jak czyta posta i komentuje pod nosem – Jakie wyście są głupie! :))
Jeśli jesteśmy w wesołym nastroju, to chciałabym zostawić Wam fragment książki, którą ostatnio czytałam. Tak mnie to rozbawiło. No ale taaakkk… Że aż na imprezie na głos czytałam..
(Tu będą przekleństwa. Za co przepraszam z góry, bo wiem, że bloga czytają i dzieci i młodzież. Ależ przecież nie mogę Wam tego nie pokazać. Przekleństwo w takim wykonaniu ma inny wymiar. Są jak jeden z kolorów tęczy. Bez niego nie byłaby tak urokliwa.)
„Szatan pokonany”
Byli świadkowie Jehowy u mnie w chacie na pustkowiu. Teraz samochodami jeżdżą do takich samotni jak moja. Przyjechali powiedzieć mi, że szatan pokonany jest już, że pokonali go. Ja pierdolę – pomyślałem sobie – tyle, kurwa, nieszczęścia ten chuj pradawny nawyczyniał, tyle zmarnowanych nadziei, wojen, powodzi, chorób, morderstw, a pokonała go laska w garsonce z lat osiemdziesiątych i malczik w za małym garniturze z damską parasolką w ręku – oboje w białym lanosie. Kurwa!”
„Opowieści ze wsi obok” Mirosława Miniszewskiego czyta teraz w audiobuku młody Stuhr i wiadomo jest to doskonałe. Ja jednak kocham papier więc zakupiłam obie części.
Te krótkie fragmenty fantastyczne. W przenośni i dosłownie. Jeśli Ktoś spodziewa się prozy realistycznej, wytłumaczalnej zero – jedynkowo to nie… To dla tych, którzy lubią sarkazm, ironię, baśnie, bajania. Czasami czytasz i sama do siebie komentujesz – rany Boskie – jaki kosmos! Dla mnie niezwykle ciekawe doświadczenie literackie.
Co tam jeszcze mogę Wam z tych zdarzeń codziennych napisać, przytoczyć…
Aplikacją, z której korzystam w telefonie najczęściej to ” notatki”.
Zapisuję wyrazy, zdania, spostrzeżenia.
Często sobie myślę – o czym napisać by posta…? I zerkam w notatki. Czasami jedno zdanie mnie potem prowadzi po całym tekście.
No to z notatek dwa dni temu…
Moja córka umówiła się, z dziewczynką X, że będą razem siedzieć w autobusie jadąc na wycieczkę szkolną.
Po powrocie mówi mi – Wiesz, przed autobusem X powiedziała mi, że będzie siedzieć jednak z Y. I zostałam sama.
Usiadła obok dziewczynki, która ogromnie Jej dokucza. Życie. 🙂
Pytam Jej zatem – powiedziałaś coś X, że niefajnie tak?
Na co Tosia (tutaj cytuję słowo w słowo, bo zapisuję takie rzeczy od razu.)
– Nie, nic Jej nie powiedziałam, bo widziałam, że tak się fajnie bawi z Y i nie chciałam Jej psuć humoru.
Czy Wy to rozumiecie?!?!
Boże, daj mojemu dziecku dobrych ludzi na swej drodze, bo Ona każdego pogłaszcze.
Podobna sytuacja. Jesteśmy na wakacjach i Tosia odsłuchuje nagranie koleżanki z klasy.
Słyszę to i nie wierzę. Że można takie słowa i w taki sposób kierować do koleżanki.
Na co Tosia bierze telefon i nagrywa odpowiedź. Spokojnie, miło, grzecznie.
– Co Ty robisz Tosiu? Nie możesz dać się tak traktować?
– Mamo, gdybym chciała reagować jak Oni, to byśmy byli w ciągłej wojnie, ja wiem jakie mają charaktery i jak z nimi postępować. Patrz, nagram Jej się tak i Ona już za chwilę się uspokoi.
Moja córka czasami bywa infantylna, ale cieszę się. Zdąży być dorosła aż nadto.
Jednak czasami mam wrażenie, że ja nawet na łożu śmierci nie zgłębię, nie poznam i nie przyswoję Jej mądrości życiowej.
Kiedy pytam dziewczynki, które potrafią pisać czy nagrywać bardzo przykre rzeczy, czy Ich Mamy wiedzą co mają w telefonach, odpowiadaj, że nie…
Idąc mądrością Tosi, jest tylko jedno zdanie, którym można zakończyć ten fragment…
Jeśli pomimo wszystko będziemy dla tych mali ludzi dobrzy, wyrosną z Nich piękni dorośli.
Wczoraj czytałam piękny fragment w książce „czesałam ciepłe króliki”.
To książka wywiad. Z kobietą z Ravensbruck.
Myślę, że jeśli moja Mama przeżyłaby obóz koncentracyjny, to dokładnie tak samo wyglądałby wywiad z Nią.
„- Jaki miała pani sposób, żeby przeżyć?
– Polubić sytuację.
– Polubić obóz koncentracyjny?!
– Tak! Polubić obóz koncentracyjny! Popatrzeć rano na apelu – gdy się stało trzy godziny – jakie wschodzi piękne słońce.
Stałam i na wprost siebie miałam mur. Lecz za murem był las. Gdy drzewa pokrywał szron i śnieg, ta biel odbijała się w słońcu i wspaniale to wyglądało. Zapominałam gdzie, jestem.
Zawsze miałam w głowie, że to, co człowiek robi, powinien polubić. Zwłaszcza, gdy sytuacja jest nie do zmiany. Mam sytuację przymusową i nie ma innego wyjścia. Wyrzucałam z głowy rzeczy nieprzyjemne, nie rozmyślałam, mówiłam: „To jutro…” Zapewniam pana – ta metoda daje efekty. Moje życie potwierdziło, że to jedyny sposób, żeby uchronić się przed nieszczęściem.
– Czyli jak działać?
– W każdej sytuacji znaleźć swoje miejsce, odkryć, że to, co nas spotyka, nie jest złe.
Przeżyć można tylko dzięki odpowiedniemu nastawieniu. Trzeba mocno popracować nad sobą.”
I jeszcze może taki cytat..
„Bo, wie pan, ja wiem, że mężczyźni to słabi ludzie, nie mam najlepszego zdania o ich charakterach. Ale słabość do mężczyzn mam.”
I jeszcze ten…
„Gdy źle się czułam, nic mi się już nie chciało, myślałam: „O, to zły sygnał”. Nie wolno! Trzeba wstać, trzeba się ubrać, trzeba coś zjeść, trzeba wyjść na dwór, nawet jeśli człowiekowi bardzo się nie chce.”
No tak cudowna kobieta…
Tyle radości, mądrości życiowej, dystansu. Warta uwagi pozycja książkowa. Króciutka. Na jedno popołudnie.
I ostatni.
„Niech mi mówi, kto chce: duch duchem, ale wygląd jest ważny. Sprawia, że człowiek jest dla otoczenia milszy, wzbudza większe zaufanie. Ludzie ładnie wyeksponowani zewnętrznie łatwiejsi są do kontaktu. Zaniedbany nie daje łatwości zbliżenia. Człowiek, który nie dba o wygląd, ma w charakterze coś niekorzystnego, coś tu jest nie tak. Nie przepadam za obdartusami.”
Ja to mam tak, że codziennie przy czymś przystaje i myślę – no muszę się tym podzielić z moimi czytelnikami, a potem ulatuje, przychodzą inne sprawy.
A też i od jakiegoś czasu poświęcam więcej uwagi temu co teraz… I o tym dlaczego tak jest też kiedyś napiszę…
Ale do jednej z tych rzeczy muszę wrócić i Wam pokazać. Bo to jest piękny obraz.
I duchowy i wizualny.
Moja siostra ma w klasie kilkoro uczniów. W całej szkole jest Ich nie wiem… z 35.
Nie, nie jest to szkoła prywatna w Warszawie a szkoła w bardzo maleńkiej, biednej wsi.
I te szkołę chcą co chwila zamykać.
A tam moi drodzy są tacy nauczyciele i takie przedstawienia, że ja nawet w teatrach nie widziałam takich scenografii, takich ról…
A chodziłam do szkoły teatralnej w Krakowie więc coś tam widziałam…
Najczęściej przedstawienia szkolne to wyklepane piosenki i kilka wierszyków na zmianę.
A moja siostra nocami szuka tych ról, nocami siedzi w szkole i robi dekoracje.
Mój Szwagier i Tata te płoty, lasy i inne takie Jej strugają i zbijają.
Myślę, że wielkie, prestiżowe szkoły w stolicy czegoś takiego nie widziały.
Szkoda tylko, że to Jej zaangażowanie widzi 20 dzieci, bo 15 gra :)))
No i Pani z Gminy czy z Biblioteki publicznej (nie pamiętam) poprosiła moją siostrę o jedno zdjęcie, jak starsze dzieci czytają młodszym Konopnicką. Z okazji rocznicy.
A moja siostra jak to moja siostra, myśli sobie – ale jak? Tak zwyczajnie pod drabinkami zrobić zdjęcie? Pospolicie? Bez finezji?
Nie, to do Niej niepodobne. Albo robić coś najlepiej albo wcale.
To też poubierała dzieci i pojechali na łąki czytać i robić zdjęcia.
Czarną owce wzięła Dziadkom z zagrody. Wózki drewniane.
Ja to oczywiście zawsze z Niej leję, bo jak można mieć tyle strojów?
Wiejskich, pozytywistycznych, na halloween, na poważnie, na śmiesznie…
Całą piwnicę ma tych ubrań… A kapeluszy do przedstawień… ło Panie!!!
O! Patrzcie i tu też idealnie by pasowało – łoj tam, łoj tam…
Na zakończenie zatem wkleję Wam kilka zdjęć, (a jest ich ogrom), aby pokazać Wam, że nasze życie to nasze zaangażowanie. Albo nasze chęci sprawią, że będziemy mieć pięknie, bo na piękne życie składają się drobne zdarzenia, dni i nasze nastawienie, albo nasza obojętność spowoduje, że będziemy zaledwie opierać się o istotę faktu istnienia… a to już tylko synonim przeczekania do śmierci…
A my mamy żyć! Żyć moi Kochani nam trzeba! Brać zwykłe zadanie i robić z niego przygodę!
I jak jest taka potrzeba, to czarną owce brać pod pachę!
Patrzcie na te przepiękne dzieci!!
(zdjęcia robiła moja siostrzenica Emilka, córka siostry mej.)