W głębokiej tajdze, rodzina Lykov, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji przeżyła dziesiątki lat.
Uciekli tam przed prześladowaniami. Mąż z żoną i dwójka dzieci.
Później urodziła się jeszcze dwójka. Te kolejne, nigdy zatem nie widziały innych ludzi od swoich rodziców i rodzeństwa.
Kiedy zostali odnalezieni byli zaskoczeni wszystkim tym, co wydarzyło się na świecie.
Nie mieli pojęcia o chociażby drugiej wojnie światowej. Że taka w ogóle zaistniała.
Życie w tajdze nie było łatwe. Od września do maja panuje tam zimowa aura.
Choć aura to dosyć przyjazne słowo jak na -40 stopniowe mrozy.
Mieli małą chatkę z drewna. Buty z kory, ubrania z konopii.
Na całkowitym pustkowiu, z dala od ludzi i świata, bez cywilizacji, informacji, jakby w innej rzeczywistości, a jednak wciąż na tej samej ziemi.
Od dawna przypatruję się temu gdzie zachodzi słońce.
Wiem o jakiej porze roku, w jakich dniach chowa się nad garażem sąsiadów.
Znika czasami tak, jakby wpadało do wielkiego kartonu.
Wiem kiedy za słupem wysokiego napięcia.
Na początku wydaje się, jakby było nabite na wielki szpikulec.
Mogę powiedzieć też kiedy przy pierwszym drzewie, rosnącego obok lasu.
Wiem w którym miejscu horyzontu znika we wrześniu, i gdzie odchodzi w grudniowe popołudnia.
Czasami muszę zerkać przez okno w pokoju, potem, im bliżej lata, oglądam je w kuchennym oknie. Latem zerkam z tarasu, ogrodu.
Kiedy patrzę na to miejsce w którym zachodzi, a potem długo wpatruje się w czerwone po nim niebo, świat zastyga w miejscu.
Nie ma wtedy w owej chwili moich trosk i trosk całego toczącego się obok świata.
Jestem ja i czuję jak przy każdym głębokim wdechu nabieram siły aby unieść to, co nie jest zatrzymaną chwilą, a pędzącym bez wytchnienia pociągiem.
Większość czasu w moim dorosłym życiu, zabiera mi rozbijanie na najdrobniejsze cząsteczki – świat myśli, uczuć, lęków, potrzeb i ich braków. Przeprowadzam niekończącą się kwestię rozwoju świadomości. Tego jak można zaprogramować swój mózg, zniwelować jego niepotrzebnie wychodzące na prowadzenie priorytety. Odpowiadam, choć bardziej staram się odpowiadać na milion zadawanych samej sobie pytań. Czasami odpowiedzi nie prowadzą mnie nigdzie indziej niż wtedy, gdy odpowiadałam na nie miesiąc wcześniej. Czasami zaś, upływający czas, zbierane doświadczenie, nabyte przeżycia, pozwalają na zupełnie inne odpowiedzi. Te natomiast prowadzą, lub starają się prowadzić, ku lepszemu życiu.
Lepszemu życiu jakie toczy się w nas. Nie w tym, co świadczy o nas poprzez nasz wizerunek zewnętrzny. Życiu jakie każdego dnia rozgrywa się w naszym ciele, naszym umyśle, duszy.
Ale też życiu jakie rozgrywa się w naszych snach. Czyż nie są odzwierciedleniem naszych pragnień, analiz, strachów, nadziei…?
Dlatego nigdy nie należy rezygnować z zadawanych sobie pytań.
Zadane w odpowiednim czasie, przyniesie zadawalającą odpowiedź.
Odpowiedź, która nie tyle zmieni Ciebie, bo jest to sztuka nieosiągalna. Ale pozwoli Ci poprawić jakość Twojego bytowania.
Człowiek rodzi się i umiera jednaki.
Z marchewki, która już z nasienia wypuszcza swoje korzenie, nie zrobimy nigdy pietruszki.
Możemy tylko przyglądając się jej wzrostowi dać jej więcej wody, cienia lub przeciwnie – słońca. Czasami zasiana wcześniej, w odpowiednich odległościach, będzie mogła rozrosnąć się na boki. Inne nasiono, zbyt gęsto wysiane, wyrośnie na smukłą, skromną marchew.
Każde z nich znajdzie swoje zastosowanie.
I nasza w tym jest rola, naszego umysłu, potrzeby rozwoju, aby znaleźć swoje zastosowanie.
Nie cudze. Nie tłumu. Nie pędzących pragnień ludzkości, nadmiernych dawek informacji, tymczasowych, modnych poglądów na sposób na życie.
Każdy z nas musi zadać sobie pytanie. Może i codziennie…
I każdego dnia na nie odpowiadać.
Można pytać o kwestie żywota całego, żywota chwilowego i tego tutaj – tutaj i nigdzie indziej.
Wracając do początku tego akapitu, aby nie dać nieść się zbyt dużej ilości tematów, pragnę napisać, że tylko jedna z dogłębnie analizowanych przeze mnie myśli, jest tą najważniejszą.
Tą, która jest lekiem na każde z naszych ułomności, nieszczęść, bóli, lęków…
Tylko życie tą właśnie chwilą, która trwa. Kiedyś wydawała mi się ta powtarzana przez wszystkich prawda, tak oczywista, banalna, pospolita i wręcz żałosna, że nigdy nie pochylałam się nad nią z uwagą. Z należytą uwagą.
I doszłam też do tego, że niestety jest tylko często rzucanym sloganem. Nie zdobytą umiejętnością.
Wszystkie odpowiedzi jakich sobie udzielamy, nie mogą być przelotnym zaledwie słowem.
Przy każdym z nich należy przystanąć.
Nie dzień. Nie tydzień i nie miesiąc. Pół roku. Pół roku zajęło mi wypracowanie sobie zatrzymanie się w chwili. Myślę, że jest to dziś najtrudniejsza z nauk.
Już nie chemia, język obcy czy kierunek medycyny z prawem. W dzisiejszych czasach najtrudniejszą do zdobycia nie tyle nauką teoretyczną, co praktyczną, jest zdolność uważności.
Nie. Nie tej uważności – „o jakże pięknie rozkwitają jabłonie!” by po chwili wsiąść w kolejny pędzący pociąg powinności, wymagań i wykreowanego świata XXI wieku.
Świata jaki wydaje się nam być konieczny, bez możliwości ucieczki i jedyny, który daje nam szczęście czy właściwy status społeczny.
Nic nie daje nam szczęścia, jeśli nie nauczymy się żyć chwilą.
Boże! Jak to brzmi!? Żałosna nauka truizmów na okładkach kolorowych gazet o płaskim brzuchu na lato.
Jesteśmy nauczeni dostawać dziś wiele w bardzo krótkim czasie.
Tak. W krótkim czasie, patrząc na żywot człowieka na tym świecie, straciliśmy zdolność poczucia szczęścia. Pełnego szczęścia. Nie tego, który musimy sobie udowadniać robiąc wieczorne seanse wdzięczności. Nie. Prawdziwe szczęście odczuwamy bez myślenia o nim, przypominania sobie dlaczego czujemy szczęście, czy analizowaniu posiadanych dobrodziejstw.
Prawdziwe szczęście, które wypełnia człowieka, jest możliwe tylko zatapiając się w trwającej właśnie chwili.
Nauka tej sztuki zajmuje czasami całe lata. Lub chociaż jego pół.
Szkoda, że ludzie nie mają dziś czasu aby posiąść ten talent. Czasami zbyt dużo tracą go w gabinetach psychologów szukając winy w całym świecie jaki dane nam było poznać i przeżyć.
A w życiu nie należy zadawać sobie pytania – gdzie leży wina, kogo ona jest?
Bo nawet jeśli znajdziesz odpowiedź, to gdzie jest tej odpowiedzi siła?
Siłą jest tylko odpowiedź na pytanie – co mogę zrobić?
Ja. Nie świat dookoła mnie, a nawet najbliżsi. Co mogę zrobić ja?
Jeśli rok temu zatopiłabym się w pytaniu – czemu akurat mnie wybuchł kominek, odpowiedzi nie znalazłabym do dzisiaj. A jeśli nawet bym ją znalazła, to nie miałaby ona żadnej wartości.
Za to w złocie wydają odpowiedzi na pytanie – co dalej?
A dalej u mnie była pełnia szczęścia i radości. Dalej była wiara w odzyskanie zdrowia.
Choć minął rok, ja wciąż potrafię obudzić się w nocy aby otworzyć oczy i sprawdzić czy naprawdę widzą?
Dlatego też pytania uporczywie zadawane samemu sobie, w różnych odstępach czasu przybierają inne odpowiedzi.
Jakże cieszę się z trudnych doświadczeń w moim życiu – potrafią dać tyle odpowiedzi, które prowadzą do nowego, świeżego i prawdziwie odczuwanego szczęścia.
Przyglądajcie się z uwagą, wnikliwą uwagą, swoim życiowym tragediom.
To one są tą właśnie ważną chwilą, która przyniesie Wam głębokie szczęście.
Nie nabyte na przecenie, w wydawałoby się tak obleganym sklepie.
Pół roku, setki razy dziennie mówiłam – prrrr…. Zawróć myśli. Zostań.
To jak nauka medytacji. Mozolna, ciężka. Wydawałoby się trudna do zdobycia.
Dlatego tak istotna. Bo trudna.
Setki razy dziennie. Nie raz i dwa. Nie udało się. Nie.
Setki razy dziennie. Długie miesiące.
I kiedy przychodzi czas. Pełen lęków i niepewności. Zostań w danej chwili.
Tylko pełne z niej korzystanie da siłę Tobie, a co za tym idzie – wszystkim innym, na to, by poradzić sobie z życiem.
Zrób herbatę. Patrz jak ciemna esencja rozpływa się w świeżo zalanej wodzie. Jak krętą linią rozchodzi się po danej jej przestrzeni, by za chwilę zapełnić jednolitym kolorem całą szklankę.
Zrób ciasto. Chleb. Usiąć przy szybie piekarnika i patrz jak rośnie. Jak pęcznieje skórka. Jak pęka na środku by wyzwolić jeszcze więcej zapachu. Patrz na świeżo rozsypane okruchy z piętki jak na rozsypany dobrostan.
Obetnij dzieciom paznokcie. Trzymając każdy paluszek z osobna, patrz na to jak na dar.
To wielki dar, móc obciąć swoim dzieciom paznokcie. Nie, to nie jest matczyny obowiązek. To wielki przywilej losu. Móc trzymać te malutkie łapiątka. Przyjrzyj się z uwagą na ten Ich brud za paznokciami. Tak szybko z niego wyrosną.
Chcielibyśmy uciec od świata. Choć myślę, że Ci, którzy chcą naprawdę – po prostu od niego uciekają. Czasami nawet mieszkając w środku wielkiej aglomeracji.
To praca naszego umysłu. Najtrudniej wyzwolić się z głowy. Nie tyle cudzej, co swojej.
W głębokiej tajdze można było nie czuć lęku i strachu kiedy na świecie uderzały bomby atomowe. Wojska wdzierały się na coraz dalej wysunięte państwa.
A Oni żyli w tym samym co inni świecie. Tylko na swoich zasadach.
Ludzie dziś zapominają, że są jakiekolwiek inne zasady niż zasady idącego tłumu.
Nie. Nie możemy wszyscy uciec w głęboką tajgę.
Jednakże wszyscy możemy patrzeć, w którym miejscu zachodzi słońce.
Wstaje, biegnę, jadę, idę, wysyłam, pisze, obieram, gotuje, ubieram , rozbieram, zamiatam, myje, wołam, planuje, kupuje, grabie, sadze, przycinam, kosze, plewie….i nagle ON…w moim ogrodzie…Pan Krokus…mocno fioletowe płatki, gruba zielona łodyżka, żółte pręcikowie czy słupkowie, wiotkie listki.
Pewnie zapodział się w cebulkach tulipanów i wybrał właśnie mnie:)
Jak pachnie Krokus?-myślę sobie….
Usiadłam przy nim na pozimowej jeszcze trawie. Przyglądałam mu się bacznie.
Porozmawiałam z nim o wiośnie, ze uwielbiam kiedy nadchodzi, taka świeża i radosna, kiedy niesie nadzieje, nowe zapachy i życie.
Opowiedziałam mu o ludziach, ze są ci dobrzy i ci zagubieni w złości.
Powiedziałam mu ze u mnie może zostać na ile chce, najlepiej na zawsze.
Ze mnie zaskoczył, ale wywołał radość. Kto wie czy za rok się spotkamy?
Poprosił mnie o jedno…żebym tak nie biegała w życiu, bo mogę nie zauważyć i zadeptać niechcący to co ważne.
Posłuchałam go z pokora. Przyroda wie najlepiej.
Tyle miłych chwil mnie od tego czasu spotkało.
Dla mnie cierpienie darem się okazało. Zamiana jego w mądrość wolność mi podarowało. A każdy przecież o wolności śni…
Julio, niech Ci się dzieje najlepiej.
Julio…
Te Twoje słowa tak podobne są do moich myśli, choć moje ciągle skaczą, raz wyżej, raz niżej, a Twoje już po turecku siedzą zadowolone i okiełznane. Muszę zawrócić do pisania, bo wtedy udaje mi się i moje w zgodzie ze sobą pousadzać:)
Jak pięknie jest uczyć się tych okruszków i tych paluszków, każdego dnia od nowa się uczyć. Tego nigdy nie dość. Jak dobrze jest uczyć się widzieć, zauważać, dostrzegać. Niesamowite, jak wiele można wtedy dojrzeć w obrazach, które mija się codziennie, w oczach ludzi, w zagłębieniu ich zmarszczek, w sposobie, w jaki zaciskają palce, mimo, że na twarzy staranny uśmiech. Co mogę zrobić? Wziąć to swoje życie w ramiona lub pod pachę. Być odruchem. Nie planować za dużo i za dużo nie oczekiwać. Nie bać się. Nie spieszyć. Żyć sobie po prostu, po prostu sobie żyć.
Dziękuję Julio za Twoje teksty, idealnie pomagają w chwilach nieidealnych.
W tym czasie pełnym niepokoju i ja tak miałam. Wojna, strach, wszechobecne złe wiadomości, wieści z Charkowa od znajomej, że siedzą w schronie 8 dzień, że zimno, mokro, że dzieci chorują, że się boją, że plan mają żeby wyjechać… I tak się bałam. I ten natłok myśli, czy za dużo pomagam, czy za mało, gdzie jest moja granica… I któregoś wieczoru rozejrzałam się po sypialni. Pomyślałam sobie: „Osadź się tu, teraz, w tym pokoju. Jeszcze książki leżą na stoliku, herbata w kubku ciepła, światło z lampki się wydobywa. Osadź się tu, bo jak nie teraz, to kiedy? ” I poczułam ulgę i każdemu takiej ulgi życzę. I nie jest tak, że nie świadoma jestem, co dzieje się na świecie. Wiem, że plan trzeba mieć w razie co… grosz schowany… Nadal widzę sens pomagania. Ale żyję tu i teraz. Bo TERAZ jest najlepsze!
pozdrawiam Cię Julka i spokoju życzę. Pięknie piszesz. Zawsze pięknie piszesz:). Ale teraz tak dojrzale.