Kiedy miałam dwadzieścia lat kupiłam dywan. Sama. Czarny. W Ikea.
Pojechałam po niego moją zieloną hondą civic kombi, którą dostałam od rodziców.
Mieszkałam wtedy w Czechowicach Dziedzicach.
Pokój miał żółte kanapy i fotele, ściany pomarańczowe, zatem nie wiem co mną kierowało w wyborze koloru tego dywanu…
Może przeczucie, że kolory mieszkania zostawię gdzieś za sobą, a dywan będzie szedł ze mną.
Ileż było z nim utrapienia, bo każdy paproszek na nim widać. Każdy włos.
A jak się odkurza w innym kierunku to widać splot tej białej podstawy.
Ale prawdą jest, że tą czernią wpasował się potem wszędzie.
Kiedy kupiłam mieszkanie w Bielsku na poddaszu, a wnętrze zrobiłam w beżach i brązach.
Kiedy zamieszkałam w starej kamienicy na zjawiskowym osiedlu w Zabrzu.
Dywan kupiłam ze względu na cenę i klasyczną formę.
Był tani (a mój wiek młody), a jego kolor i kształt był ponadczasowy. Uniwersalny.
Pamiętam każde z tamtych pomieszczeń i ułożony na środku czarny dywan.
Wystarczy, że zamknę oczy i pojawia się jak rzeczywisty obraz.
Czasami widzę go w pustym pomieszczeniu, innym razem jak siedzi na nim maleńka Tosia.
I wciąż z mozołem widzę jak go odkurzam.
Latami długimi leżał w naszym teraźniejszym domu, w garderobie.
Co składałam na nim pranie, to pełno białych „kićków” było…
Przyszedł czas w którym zwinęłam go w rulon i zaniosłam do piwnicy.
Ostatnio mój mąż robił porządki i pyta – a co z tym? Do wyrzucenia?
Jak do wyrzucenia pomyślałam? Taki kawał historii? No ale mocno nadszarpnął go czas. W końcu była to IKEA.
Niezwykle mnie ucieszyło gdy pociął go na kawałki i zrobił sobie dywaniki, aby kłaść się na nich pod swoimi zabytkowymi autami, gdy ma chwilę na dłubaninę.
Kiedy dostałam maila od firmy dywanowej, za którą stoi małżeństwo z pasją, pomyślałam jak i napisałam Im wprost… „Dywany są przepiękne, ale to duża wartość. Nie wiem jaki będzie tego odbiór.”
Odpisali mi „Julio, to nie jest kwestia odbioru. Ja, jako Twoja czytelniczka od tak dawna, mam pragnienie, aby zagościł u Was w domu.”
Przypomniała mi się wtedy taka opowieść mojej znajomej. Opowieść sprzed wielu, wielu lat..
Miała rodzinę w Dani i po powrocie mówi – Wiesz, niesamowite jak oni cenią oryginalne rzeczy. Tam ludzie mają na podłogach dziurawe dywany, ale liczy się dla nich design i marka a nie stan tego dywanu.
U nas w Polsce musi być nowiutkie, eleganckie, na błysk i może być z Chin.
Tam, w kraju, w którym liczy się bardziej „być” zamiast „mieć” inwestują w sztukę, w talent, w design…
Od dziecka jestem związana ze starociami. Już od maleńkości jeździliśmy z Tatą po giełdach antyków. Nasze Muzeum i teraz fach mojego Szwagra, który zajmuje się antykami…
Obserwuję ludzi i Ich wybory. Czy to co kupują zostanie na pokolenia, czy tylko na chwilową modę. Obserwuję ludzi, którzy budują domy według panujących trendów. A potem po kilku latach patrzą na niego i im się nie podoba… Ileż to trzeba włożyć znowu pracy, pieniędzy w te remonty… A ileż świata zanieczyścić…
I zanim odpisałam marce Camola, kilka miesięcy chodziłam z tymi myślami.
Bo jak wiecie, nie biorę wszystkiego co mi proponują. A tak dla ścisłości, z ręką na sercu, decyduję się na jakieś 2%.
Nie sztuką jest mieć dużo, sztuką jest mieć na pokolenia i pełnego wartości oraz idących za tym idei.
Pomyślałam, że ten dywan będzie tym, który z naszego domu wyniosą dzieci gdy założą swoje rodziny i zbudują swoje cztery kąty.
Tak jak ja wyciągam od rodziców makatki, które Mama dostała na wprowadziny od koleżanek, obraz Zina, który wisiał w naszym domu od zawsze. Mapę mojej rodzinnej gminy, która miała na sobie warsztatowy kurz mojego Taty, zbierany latami. Mój Adaś zrobił mi do tego prostą ramę. To te przedmioty, które zostaną z nami na zawsze.
Jak i zegar stojący ArtDeco. Jakiś czas temu dołączył do tych trwałych, wartościowych przedmiotów dywan Camola.
Bo warto dodać, że każdy z nas ma jakieś pragnienia czy upodobania…
Ja jestem z tych, co nie muszą zwiedzać świata, ale warunkiem koniecznym do życia i oddychania jest przytulny dom.
I nawet wtedy gdy kupowałam za ostatnie 200 zł dywan z IKEA.
Camola Hand Manufacture to historia rodzinna.
Pewnej Mamie marzył się marokański dywan. Dostała upragniony prezent na Dzień Mamy i… Choć była bardzo szczęśliwa, to jakość tego wyrobu mocno odstawała od Jej wyobrażeń.
To popchnęło dwoje ludzi do rozpoczęcia przygody z dywanami, choć na co dzień zajmują się zupełnie czymś innym. Ich zawody są połączone z przyrodą, naturą i zwierzętami.
Ilość dróg jakie musieli przejść aby dotrzeć do produktu idealnego była bardzo liczna…
Ale dzięki wytrwałości, dziś są rodzicami przepięknych, ręcznie tkanych, marokańskich dywanów. Z naturalnej owczej wełny. Jak sami piszą stawiają na ponadczasową estetykę, przywiązanie do jakości i dopracowanie detalu…
Berberyjskie rękodzieło opatrzone certyfikatem. Więcej ciekawostek można przeczytać na stronie Camola.pl
Nas domowo zachwyciła miękkość tego dywanu. Najczęściej te, które mają nutkę boho w sobie są sztywne, kujące. Ten jest „puszkiem” przy nich. Sam jego ciężar jest ogromny co świadczy o jego jakości. Samej ciężko było mi go wyciągnąć z pudła więc wiem, że nie straci po latach na swojej strukturze i grubości.
Co dla mnie istotne, nie widać na nim okruchów, paprochów i wszystkiego co plącze się po podłodze i pod stołem.
Nie mamy dywanu, a kawał porządnego mebla. Kiedyś usłyszę od dzieci, że biorą go ze sobą i zobaczę jak odjeżdża w busie przeprowadzkowym. Nagle wszyscy zaczęli siedzieć u nas na ziemi bez poduszek.
Nie wyobrażalnie cieszy mnie to, że tak „dobry” produkt mógł dołączyć do wystroju naszego domu. Lubie gdy otacza mnie to, co niesie ze sobą pewną opowieść, a jeszcze więcej tych opowieści podczas podróży po świecie – stworzy…
A taki wianek sobie zrobiłam z traw. Ja, całkowite antytalencie manualne ugrduliłam taką dekorację. I to w chwilę. Także jakby Ktoś tam miał żal, że czas dekoracji świątecznych nadchodzi a inflacja rośnie, to obręcz kosztuje 7zł, drucik 3zł, a trawy są za darmo, albo gałązki choinkowe…
Od zawsze kierowała mną myśl – z tego co mam, zrobię jak najwięcej.
Jak nie miałam w życiu na farbę ( w licealnych czasach), to wykleiłam całe pomieszczenie komiksami i było pięknie. A do tego oryginalnie.
Nie godzę się i nigdy nie godziłam na coś, co być musi, a robiłam wszystko, aby było tak jak chcę i na ile pozwalają moje możliwości. Potrafiłam z tych możliwości wykręcić co do kropli. Nie pragnąc od innych, szłam po pomysły i werwę do pracy, do własnej głowy.
To głowa przyprowadziła mnie tutaj….
No. I oby nie traciła drogi. Będę ją wspierać każdego dnia.
A potem zrobię sobie masaż świeczką Karmelowe Wygładzenie (ależ rewelacja!! w ogóle jako ciepły balsam na ciało, na dłonie.) i nakarmię się uspokajającymi olejkami eterycznymi ze świeczki flagolie (super sprawa. zapach w mgnieniu oka wypełnia cały dom, ale też działanie dzięki olejkom niezwykle sprawcze.).
Zadziwiajace, pierwsze kroki zazwyczaj stawiamy w IKEA.
Potem czlowiek dojrzewa i portfel zazwyczaj tez;)
Ucieszylas mnie tym wiankeim, bo jak na stawach( chyba to samo zrodlo co twoje) te trawy szabrowalam to zawsze myslalam sobie -Takie ladne i sie zamrnuje, a pieknych rzecz mozna by stworzyc.
A jak czlowiek sam zrobi to podwojna radocha.
Czasem mamy cos pod nosem, wystarczy odrobina checi i wyobrazni…no i zero plastiku najlepiej.
Az dzisiaj chyba cos sama zaplote:)
Podrawiam cieplo.