felieton Marleny Semczyszyn – „życie”

Siedziałam w tej kawiarence czekając aż moje dzieci skończą zajęcia na basenie.
Jedną ręką jadłam łapczywie ciastko, nikt mnie nie widział to mogłam pominąć
całą tę paplaninę o nadmiarze cukru w diecie. Druga dłoń zamieniła się w
narzędzie do przesuwania obrazków po wyświetlaczu mojego telefonu. Nawet
nie zauważyłam, gdy naprzeciw mnie z kubkiem herbaty usiadła staruszka.
Zwróciłam na nią uwagę czując, że na mnie patrzy. Uniosłam głowę
uśmiechając się życzliwie i wróciłam do swoich zajęć.
– Widzę, że pani jest zajęta – zagaiła kobieta i już wiedziałam, że czeka
mnie kurtuazyjny wodospad wymian, o pogodzie, służbie zdrowia, życiu w tym
kraju. Nie miałam na to ochoty, ale starsza pani była intrygująca.
W kawiarence panował zaduch, obawiałam się, że zaraz do moich nozdrzy
dotrze swoisty zapach towarzyszący starszym ludziom, taka drażniąca
mieszanka naftaliny, lawendy i maści na obrzęki. Nic takiego nie poczułam,
dochodziła do mnie woń perfum, znałam je, jednak w tym momencie
kompletnie nie mogłam przypomnieć sobie skąd.
– Nie, nie jestem zajęta – odpowiedziałam, uśmiechając się zachęcająco,
dając tym samy zgodę na rozmowę.
– Opowiem pani, co mi się śniło. – staruszka wyprostowała się, wolno
poprawiła okulary, a mi mignęły inicjały znanego domu mody. Przyjrzałam się
jej dokładnie. Mimo bardzo sędziwego wieku, wyglądała szykownie, barwnie.
Miała drobne palce, na każdym z nich poza małymi pobłyskiwał pierścionek. Jej
lniana biała sukienka podkreślała piękną bursztynową opaleniznę. A oczy? One
nie miały wieku, intensywne niebieskie tęczówki wpatrywały się we mnie w
pełnym ekscytacji napięciu.
– Śniło mi się, że umarłam, całkowicie na moich zasadach. Wybrałam
sobie dzień. To była wczesna jesień, latem to głupio ściągać rodzinę na pogrzeb,
a głęboka jesień czy zima są zbyt dołujące. Wybrałam sobie na dzień odejścia
pierwszy tydzień października. Położyłam się do łóżka, wcześniej otwierając
okno. Słońce nie miało już swojej mocy, ale dawało piękne światło, które kładło
się na mojej komódce. Ubrałam się w białą koszule i czarne szyfonowe spodnie,
na nogi włożyłam czarne atłasowe baletki, usta pociągnęłam czerwoną szminką.
Włosy nakręcone na termo loki ułożyłam na poduszce i pewnie można by pomyśleć,
że to taka aureola.
Na tej komódce, która stała obok łóżka, ustawiłam wybraną przez siebie urnę.
Wyjątkową, bo wykonaną zgodnie ze sztuką kinstugi.
To japońska sztuka klejenia porcelany. Moje życie stłukło się nie jeden raz,
ale udawało mi się zawsze łączyć elementy,
tworząc coś nowego, innego, pięknego w swojej wyjątkowości.
Leżałam wygodnie w łóżku, przekonana o nadzwyczajności mojego zwyczajnego
życia. Było moje.
Był w nim czas na zabawę do rana, i nieprzespane noce spowodowane kolkami
dzieci.
Widziałam wiele projektów, których pierwsza wersja była gównem, ale to
gówno często stawało się nawozem dla czegoś o wiele lepszego niż pierwotny plan.
Widziałam siebie w kolorowych sukienkach, były ich setki. W każdej długości.
Słyszałam głosy dezaprobaty, że przy moich nogach to nie przystoi, a później, że
w moim wieku to wstyd.
Widziałam siebie pokonaną, złamaną jak sucha gałąź, nieomal słyszałam ten
trzask przetrąconego kręgosłupa, ale też widziałam jak się goiłam, prostowałam
i szłam dalej.
Miłości mi nie brakowało szaleńczej, bez tchu, bez granic, ale znałam też smak
nienawiści.
Zabrałam komuś i mnie zabrano.
Nie dotrzymałam słowa, zdradziłam tajemnice, ale, też uratowałam przyjaciółkę
przed największym błędem w jej życiu.
Nie szłam po trupach, ale szłam po swoje.
Jadłam i piłam, wydawałam pieniądze z radością i ochotę. Nie miałam ich tak
bardzo, że odcięli mi prąd.
Urodziłam dwoje dzieci, puściłam wolno, kochały mnie i miały pretensje. Nie
winię ich, ale też odpuszczam sobie.
Pochowałam męża, bolało. Gdy minął czas rozpaczy, umyłam okna, wszystko
kręciło się w swoim tempie.
Założyłam jego ulubioną sukienkę i nad grobem poprosiłam o zrozumienie,
że chcę jeszcze coś zobaczyć, póki jestem. On by tak chciał.
Sprzedałam ogromne mieszkanie, kupiłam małą klitkę i podróżowałam.
Latałam, pływałam, uczyłam się języków, nowych zwyczajów, chorowałam.
Mówili o mnie wariatka, egoistka, stara głupia baba. Ale byli i tacy, co patrzeli z
podziwem.
Słuchałam muzyki, głośno i dużo i aż mi się zawsze serce do tańca porywało.
Paliłam i rzucałam.
Kazali mi iść na terapie, że niby przed czymś uciekałam, że nie stawiałam się do
życia, do problemów. Do problemów nie musiałam się stawiać one zawsze mnie
znalazły czy w Pcimiu, czy na Gibraltarze.
To wszystko przydarza się raz, nic bym nie zmieniła, bo jestem pewna, że
wybranie innej drogi, podjęcie innej decyzji zmieniłoby bieg mojego życia, a ono
było dokładnie takie, jakim być powinno.- Kobieta zakończyła upijając spory łyk
herbaty. Moje dłonie doznały paraliżu, każda komórka mojego ciała wyrywała
się do wykonania jakiegoś gestu, zdobyłam się na pogładzenie pergaminowej
dłoni staruszki. Zamknęłam jej drobną rękę w moich i tak siedziałyśmy chwile
bez słów, nie słysząc gwaru dobiegającego z innych stolików, pracy ekspresu.
– Dziękuję – wydukałam, a to słowo było ciężkie od łez, w drzwiach pojawiły się
dwie kopie mojego męża, miały mokre włosy i szczerzyły się do mnie pewne tego,
że wyłudzą frytki. Kobieta skinęła porozumiewawczo dając mi znak żebym poszła.
Moje życie, decyzje…
Musze nosić więcej żółtego, wmawiam sobie, że mi w nim nie do twarzy a kocham ten kolor.

2 odpowiedzi na “felieton Marleny Semczyszyn – „życie””

  1. Moja nieżyjąca przyjaciółka mawiała „TO SIĘ NIE DZIEJE”- jak ją coś pochłonęło. Szkoda, że nie mogę jej tego przeczytać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.