Przecież mogłabym pisać kontrowersyjnie. Zbierać setki tysięcy fanów jednego dnia.
Doskonale wiem jak to robić. Schemat jest prosty..
Mogłabym informować o postach na portalach w sposób intrygujący, by tylko sprowadzić na swoją stronę jak największą ilość obserwatorów.. Robić szum, obojętnie jaki.
Tylko z miliona czytelników można mieć jedynie miliony na kontach, a moi rodzice pokazali mi, że w życiu warto zabiegać najbardziej o mądrego człowieka obok. O człowieka w ogóle. O wartość i poziom dialogu.
Moja przyjaciółka powiedziała mi kiedyś.. „nie zazdroszczę Ci Jula ani fajnego męża, ani domu, ani spełniania się. Zazdroszczę Ci najbardziej tego, że rodzice pokazali Ci jak żyć. Wiesz ile ja muszę popełnić błędów, aby w końcu dotrzeć do właściwego wyboru…”
Jeżeli kiedyś przyjdzie mi odejść ze świata blogowania to zerknę do tyłu i pomyślę.. „Boże, tyle fajnych ludzi, tyle rozmów, wspomnień, ciepła i serca”. I chce mieć tego „człowieka”, którego żadne pieniądze tego świata nie kupią…
Bo nawet konkurs na tym blogu nie ma człowieka byle jakiego, a takiego właśnie, że łzy się do oczu cisną…
„Julia…poznałam Cię pierwszy raz na Świętach Slow –choć czytam od lat …byłam ubrana na czarno, nie do końca z miłości do tego koloru. Mama moja zmarła bardzo niedawno. W wieku 58 lat zaledwie. Choroba zabrała nam całe Szczęście , Miłość, Sens, …jakim była MAMA. Nie odważyłabym się tego napisać…ale odkąd byłam malutka…taka całkiem maleńka…piosenki Rominy i Al Bano towarzyszyły mi przez lata całego mego dzieciństwa. To był najukochańszy duet, muzyka Mamy. Pamiętam jak w soboty, gdy nie musiała wstawać o 5h rano…tata włączał płyty (w wieży ,którą kupił jej w prezencie właśnie, by mogłą ich słuchać kiedy chciała) i Mama pozwalała sobie ( i nam ) poleżeć ciut dłużej i wsłuchiwała się.. . Wskakiwałam Jej wtedy do łóżka i razem śpiewałyśmy. . .To były czasy! Dlatego ..gdy tylko zobaczyłam tytuł…zaczęłam pisać. . . Dla Mamy.”
i to…
„Kasiu, tak pięknie napisałaś! I przypomniały mi się sukienki mojej Mamy z grempliny- słonecznie żółte i fioletowe, pięknie odszyte. Taliowane. Przed kolanko. I te kozaki na platformie, długie do kolana i zapinane na zamek, wężykiem dookoła. I tak mi się zatęskniło… i łzy mi kapią na biurko.. Co to za miejsce ten blog Julii? Że wspomnienia tak ożywają, te zapomniane gdzieś…? Te szufladki w głowie ktoś pootwiera – jak nie Julia to Kasia… Zaczarowane TU wszystko! Dobrego dnia Kochane moje.”
Niezwykłą przyjemność dało mi czytanie Waszych słów w konkursie PRL.
Te wspomnienia u wszystkich takie same. Bo choć różniły się naszym wiekiem w tamtych latach, choć może były małe odchylenia w imieninowym menu, to każdy ma taką samą radość przy tych retrospekcjach.
Taka iskra tęsknoty w oczach.
Za beztroską spotkań.
Bo choć wszystkiego było mało, to człowieka w tym wszystkim nie brakowało.
Myślę, że taki slogan powinien określać czasy PRLu. Bo to ostatni moment bytowania człowieka z człowiekiem, jako jeden z podstawowych sensów życia. Mam nadzieję, że ludzkość jeszcze do tego powróci.
Że nasyci się wszystkim tym co dziś oferuje nam świat. I znowu zaczną przychodzić do siebie ludzie…
Bez kilkunastu wcześniejszych uzgodnień telefonicznych..
Miałabym ochotę przytoczyć wszystko to o czym pisały dziewczyny..
” Najmilej wspominam jak dzieci padały pod stołem i tam spały aż do końca imprezy. Nikogo z tego powodu nie nazywano patologią. Fajne czasy.”
albo to..
„Aby móc razem wysłuchać tych kopiowanych o sto razy kaset magnetofonowych z ulubionymi piosenkami, pogadać o tym co kto upolował w zagranicznym czasopiśmie, oczywiście chodziło o zdjęcia i artykuły o ulubionych wykonawcach, a w przypadku naszej paczki były to wieści o zespole ABBA:). Jak już towarzystwo się trochę podhecowało alkoholem zaczynał się główny punkt obchodów imieninowych czyli granie w „butelkę” „
słowa mojej drogiej B. muszę skopiować całe bo tak się cudnie czyta..
„A ja też pamiętam takie imprezy z sałatką jarzynową, tatarem, śledzikiem, jajkiem z majonezem. Jedna z sałatek jarzynowych przeszła do historii… bo uczestnicy (Ci co więcej zjedli wylądowali w szpitalu) I z tego co mi wiadomo, w tym szpitalu nikt pary z ust nie puścił, gdzie tej sałatki się najadł…A Sanepid też jej chciał spróbować…
Ale przypomniałam sobie inne imprezy z domu rodzinnego, też z PRL, jeszcze bardziej odległe…Byłam dzieckiem.
Każdy we wsi pamiętał kiedy są imieniny Janka, Marysi, Karola, Stacha, czy Kazi. Telefon jeden we wsi, gdyby trzeba było pogotowie wezwać. Więc nikt się nie umawiał na spotkanie, a jednak wieczorem sąsiedzi pukali do drzwi. Nie.. zanim zapukali słychać było charakterystyczne otrzepywanie butów z błota. W tej sieni takie charakterystyczne… Bo wieś rozległa, to przez pola szybciej było. Radość wielką pamiętam. Prezenty były. Kto zdążył to do miasta po prezent pojechał: krawat jaki kupił, chusteczki do nosa- komplet koniecznie – w paski dla mężczyzn, z kwiatkiem dla kobiety („nosówki”) , fartuszek, wazonik. A ten co nie zdążył kurę pod pachę złapał albo gorzałkę i jeszcze szybciej przez te pola pędził. Radość wielką pamiętam, wędliny ze spiżarni, galarety z octem, śmiechy i rozmowy. Jak się chłopów nie dało już przekrzyczeć, bo alkohol przez nich już krzyczał, to kobiety zajmowały się sobą. Przepisami się wymieniały, krojami, poradami wszelakimi. Chyba mocno się wspierały. O sukcesach szkolnych swoich pociech nie pamiętam żeby rozmawiały. Śpiewy były. Zazwyczaj te same przyśpiewki coś tam…”cała noc psy szczekały…” a potem tylko ra ra ra i koniec, obowiązkowo „Góralu, czy Ci nie żal…” Jakie miejsce w tym wszystkim dzieci… ano cichutko zajmowały się sobą, albo spały. Niepojęte! czasami same w domu… bo rodzice do Karola na imieniny wyskoczyli. No i tych dzieci nie było co ciągać co po nocy:)”
i to super…
„Zwiastunem nadchodzącego końca zabawy był szum wokół stołu i wstający od niego goście. Nikt nie musiał przypominać dziecku pięć razy i nawoływać do domu. Po prostu karnie się żegnałyśmy i Małgośka wychodziła razem z rodzicami. Pamiętam, że nie przeszkadzałyśmy dorosłym i nie wołałyśmy co chwilę, że czegoś potrzebujemy. Nikt nie robił dla nas osobnego bufetu – podkradało się to co akurat było na stole”
od Justyny jest genialne..
„Ze wszystkich imienin, które rodzice hucznie obchodzili w PRL przychodzi mi jednak na myśl jedno ważne pożegnalne spotkanie. Przyjaciółka mamy z pracy wyjeżdżała w 86 do Niemiec. Miała córkę, z którą także i ja się przyjaźniłam. Razem spędzałyśmy wolny czas, jeździłyśmy na wycieczki i razem przeżyłyśmy niejedne imieniny dorosłych;)
Muszę tutaj dopisać, że mieszkałam w jednym z dziesięciopiętrowych bloków, na ścianach były zwykłe najtańsze tapety, w pokojach była tylko wersalka, jakaś szafa, a u rodziców duży komplet mebli na wysoki połysk. Generalnie szału nie było:) Ale to i tak było dla nas wszystkich, bo wtedy większość tak mieszkała, bardzo dużo. Każda rolka tapety była na wagę złota, każdy mebel był dla nas ważny bo tak ciężko załatwiony.
I tak na tej imprezie, którą pamiętam do dzisiaj, a minęło 30 lat (!) ciocia na pożegnanie wymalowała nam farbami pół ściany w pokoju rodziców. Od teraz każda wigilia, Wielkanoc, imieniny, urodziny nie były już takie same. Całe życie toczyło się w tym jednym dużym pokoju, na ścianie którego były słowa pożegnania, śmieszny rysunek, wypisane nasze imiona, wszystko to co miała wtedy w sercu ciocia:) I jeszcze jedno co mi tak bardzo zostało w pamięci, że nikt nie miał żalu, nie wściekał się, że te ściany tak mozolnie wytapetowane zostały pomalowane farbami. Co więcej, to był taki odruch z jej strony, że jej nawet na myśl nie przyszło, że robi komuś kłopot. Po prostu nie analizowało się takich spraw, żyło się i cieszyło. W porównaniu do dzisiejszych czasów gdzie rodzice własnym dzieciom nie pozwolą zrobić rysunku na ścianie, krzyczą gdy niechcący łapkami zostawią ślad to wspomnienie odżywa we mnie na nowo! I przypomina mi ciągle co jest tak naprawdę ważne! Bo przecież dzisiaj te małe ślady od kredki czy rączek wytrzemy gąbką, ba, pomalujemy na nowo ściany, bo wystarczy jechać do pierwszego lepszego sklepu i kupić puszkę farby! W dodatku zmywalnej:))) A jednak wolałabym żeby te tapety wróciły do nas, a z nimi to podejście do życia, które wtedy mieli w sobie dorośli i dzieci.”
Cały wpis Kasi przepiękny, kopiuję choć odrobinę..
„U Babci rodem z Oszmiany z kolei dla gości – bliny. Niebiańskie, pulchne placki na sodzie, maczane w tłuszczu wytopionym ze słoninki i boczku, z jajkiem sadzonym i smażoną kiełbasą. Odziedziczyłam przepis, ale mnie nigdy takie nie wyszły. Soda widocznie dziś inna. Dziadek za blinami przepadał, ale w koleżeńskim swoim gronie świętował ze skromniejszym menu: podczas imprezy w działkowej altance na zakąskę babcine cebulki tulipanów poszłyyyyyy. Nie doczekały wysadzenia. Było trochę pomstowania, było… Chcesz cukierka? – idź do Gierka. Cóż tam cukierek (choć smakowite były). Czekoladki „Malaga” – ktoś pamięta? Te dzisiejsze nie takie jak dawniej. Tamte nie były za słodkie, tamte były idealne. Nic dziwnego, że na adapterze Bambino „Odpływały kawiarenki”, a niektórzy ruszali „Parostatkiem w piękny rejs” lub „Windą do nieba”. Bo przecież było „Tyle słońca w całym mieście”. I nigdy nie było za ciasno, i zawsze każdy się zmieścił, nawet jakby przenocować trzeba było – na tapczanie kładło się w poprzek, a pod nogi, żeby nie zwisały, krzesła dostawiano. To chyba wówczas w kontaktach międzyludzkich jak nigdy potem the sky was the limit… choć wtedy mało kto wiedziałby, co to znaczy…”
tak fajnie napisała Eboum
„Przychodzily w gosci piekne panie z wylakierowanymi wlosami, rozowa pomadka na ustach, blyszczacymi cieniami na powiekach i koniecznie w bluzce z poduszeczkami na ramionach… Wreczaly kwiaty (zawsze po trzy! trzy gozdziki, trzy gerbery, i te, ktore pachnialy jeszcze tydzien po imieninach – frezje…), byla w prezencie i kawa, i zagraniczne kremy (kupione w najczarniejszym zakatku dzielnicy), czasami krysztalowy wazon czy miseczka… Panowie w dokladnie wyprasowanych koszulach przynosili za zwyczaj trunki (byla i „Extra”, i „Stolowa” i „Zytnia”…).”
i Gosia z zamiłówaniem do używek 😉
„Pamietam tylko jedno: zawsze jak rodzice gosci do drzwi odprowadzili, to ja bieglam do pokoju i te resztki wina z kieliszkow spijalam …”
i od Grażynki
„Nie było zmywarek, rarytasow-ananasow, a każdemu się chciało i zrobić i przyjść i godzinami zaśmiewac z opowieści. Pamiętam do dziś moja mamę w kwiecistych sukienkach, z modna trwała ondulacja, kolorowymi kolczykami w uszach i czerwona lub różowa pomadka na ustach.”
Uwielbiam takie szczegóły wspomnień jak u Ani
„Pamiętam odgłos młynka do kawy i widok Mamy pochylonej nad nim,bo krótki kabel był. Zapach parowej”plujki”w szklankach z koszyczkami.”
Konkurs wygrywa Alka. Mistrzostwo pióra.
„Dzieci i ryby głosu nie mają”, wydobył z siebie solenizant, wujek Jurek, nim zadławił się śledziem lub sałatką jarzynową. Wuj krztusił się, czerwieniąc po cebulki włosów, które skąpo obdarzały bogatą niegdyś w loki czaszkę. O tej czuprynie, ku milczącej, bądź, w przypływie uczuć, pomrukującej aprobacie wujka, lubiła opowiadać ciocia Grażynka. Na dowód czego, z gracją Magdy Masny, asystującej w „Kole Fortuny” Wojciechowi Pijanowskiemu, wskazywała monochromatyczne fotografie, poutykane między przesuwanymi szybami lśniącej meblościanki.
Początkowo nikt z nas się dławieniem nie przejął, jednak gdy wujek wstał, unosząc ponad stół imponujące krągłości, wiadomo było, że nie ma żartów. Mimo to, zgodnie z wyartykułowaną maksymą, głosu nie wydaliśmy, choć może wypadało, bo wuj dusił się do głośnego akompaniamentu akordeonowego „Tylko we Lwowie”, a dorośli zajęci byli tańcem na skrzypiącej pod piętami klepce lub śpiewem, takim co sąsiedzi w czwartej linii zabudowy, na trzecim piętrze budynku w kształcie prostopadłościanu, słyszeć musieli.
Najgłośniej, jak zawsze, śpiewała ciocia z okolic Tczewa, ekspedientka Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego, dzięki której na imprezie nie brakowało chyba niczego, a i na co dzień herbaty Jubileuszowej. Dzieci tradycyjnie obdarowała wedlowską czekoladą, sklejając nam usta jej nadzieniem orzechowym. Przełykaliśmy słodycz, coraz mocniej wybałuszając oczy na wujka, który zmieniał kolory, niczym kameleon, szarzejąc jak dym z Popularnych, bielejąc jak krem Nivea, i różowiejąc jak Konserwa Turystyczna.
„I bogacz i dziad, tu są za pan brat”, wyrwało się, jak z przebudzenia, wujowi Staśkowi, marynarzowi, który teraz, całą rozciągłością unoszącej się postury, zataczał zamaszysty ruch wahadłowy, jakby inscenizował kołysanie łajby lub parodiował ekspresję akordeonisty. A wtedy wuj, co się dławił, rzucił się na wuja Staśka, jakby z pretensjami, co uwiarygodnić chciał aktualny, buraczkowy koloryt jego twarzy. Szarpnął wuj Jerzy wuja Stanisława, uchwyciwszy jego kamizelkę, pod którą z impetem trzasnęły gumowe szelki, podtrzymujące spadające z chuderlawej postury sztruksowe spodnie. Wuj Stanisław, nim się zreflektował, że tu o ratowanie życia idzie, podskoczył z krzykiem, któremu wraz z ubożejącym rezonem, łamała się intonacja: „cooo?” Niespodziewana napaść nadwątliła i tak niewielką energie vitalae wuja, więc oparł się o stojące nieopodal krzesło, względnie trzeźwo odstawiając dzierżący w dłoni kieliszek. Podpora okazała się fotelem bujanym z rattanu, który latem pozostawiał na udach cioci Grażynki cętki, co z niekrytym entuzjazmem z odkrycia, z mocą mutacji zdradził najstarszy z dzieci, kuzyn Artur. Chwilę później stało się nieuniknione. Za sprawą zmaterializowanej, dwubiegunowej wariacji Thoneta, wujowie padli na podłogę, a wuj Staś pośpiesznie ruszył ku pośladkom wuja Jurka, by siąść na nich i bez wahania, w czynie społecznym poklepać masywne, szerokie, milicyjne plecy.
Wówczas ciocia Grażynka, niosąc czerwony, emaliowany garnek z wystającą spod pokrywy łyżką wazową, weszła do pokoju uroczystym krokiem, by, z nieco reżyserowaną elegancją, zaindagować: „kto ma ochotę na flaczki”? A wtedy już bez trwogi i ceremonii, zachłyśnięci ulgą szczęśliwego zakończenia, z niemodulowaną emfazą, niecenzurowanym bon tonem, wykrzyknęliśmy chóralnie: „ja, ja, ja”. Chcieliśmy bowiem czym prędzej zjeść, a następnie ujść, by inaugurować właściwą cześć imprezy. Ta odbywała się na poddaszu nadmorskiej hacjendy, gdzie można było pić niereglamentowane ilości Polo Cocty, zjeżdżać z balustrady i śmiać się z podsłuchiwanych rozmów dorosłych, tonących w odmętach wódki Baltic.”
Z Alką spotkam się na wiosnę w Warszawie, i gdyby któraś z dziewczyn z konkursu chciała to ja z największą chęcią wezmę goździków więcej. I posiedzimy na leżakach, twarz do słońca powystawiamy..
Bo Ty Julka nie pasujesz do takiej kontrowersji ☺ Osbiscie kilka blogów przestałam czytać w związku z tematami podbijajacymi czytelność, bo robią się nudne, nic wartościowego w nich nie ma… w sensie duchowym i dla samej przyjemności czytania.
Kilka lat temu pojawiła się u mnie myśl założenia bloga, odłożyłam ja gdzieś głęboko, bo pomyślałam o czym ja mogę pisać, nie jestem kontrowersyjna, nie lubię takich tematów, czym zainteresuje czytelników, jeżeli w ogóle ich zdobędę…
Ale w tym roku postanowiłam go założyć i poki co nie mam stalych czytelników, ale zaczęłam- takie było moje marzenie.
Uwielbiam Cię! 😚💟
w takim razie podaj nam adres bloga i z chęcią poczytamy.
Najważniejsze robić coś dla siebie i z prawdą, cała reszta przyjdzie sama.
Im mniej się wygląda przez okno czy tłumy już idą i się tam na piecu pichci, tym bardziej przyjdą..
Nie Ci co muszą, a Ci co chcą.
A jak wiadomo lepiej w chałupie mieć kilkoro gości ważnych, serdecznych i z sercem niż tych co z brudnymi, ubłocononymi buciorami Ci wejdą. 😉
Dziękuję Ci Jo :*
Julka, ja nie piszę tak pięknie jak Ty…
Szydełkuję i gotuję mojemu małemu alergikowi i o tym mój blog….
http://www.dojoanny.wordpress.com
To ja Tobie dziękuję 😚
jo!a Ja też się wahałam, bo gdzie mi tam do Julii. Ale zaczęłam i ścibolę 😉 Pozdrawiam wszystkie blogerki :*
A ja tam scibole od lat kilku już i wcale się nie przymierzam do wielkich blogerów. Czasem sama lubie sięgnąć do swoich wspomnień 😀
I fajnie. Pozdrawiam! 😘
Oj z Julką, to się nie porównuję w ogóle, nie śmię nawet 😊
Pozdrawiam 😙
No i Super! 😚
O jak fajnie! Moje wspomnienie się pojawiło. Ależ bym chciała wpaść na to spotkanie, a tu tak daleko 🙂 Juleczko, jeśli kiedykolwiek los zawiedzie Cię do Monachium, to krzycz głośno!!!
Piękne te wszystkie wspomnienia, az mnie cofaja w czasie o lat 30. Gratulacje dla zwyciężczyni. Opis mistrzowski 😉
Cudny wpis. Od razu przypomniały mi się stare czasy. Faktycznie, było tysiąc razy lepiej. Serdeczniej, milej. Kazdy o każdym pamiętał. No i prezent robiło się z przyjemnością, teraz to aż strach nie dać czegoś odpowiedniego. Gdzie są ci wszyscy ludzie? Bo wokół mnie niestety takowych dużo nie ma. I to Jula również i moja maksyma, by gościć tych co chcą, a nie tych co uproszę, by przyszli. Czasem smutno, łza się w oku zakreci, ale z każdym dniem, miesiącem, rokiem jest lepiej tzn.nie stawiamy Takim ludziom wymagań, nie spodziewamy się po Nich dobrego…
Super wspomnienia i super zdolne czytelniczki, se tsk umieja cudnie ubrac w slowa ten klimat. I wlasnie ….to bardzo wazne zdanie ze chociaz nue bylo tego sprzetu co sam zmywa, ugotuje…a jednak ludziom sie chcialo…a Twoj blog najlepszy, jedyny, wartosciowy.
Ja też zaczęłam przygodę z blogowaniem dzięki naszej Juleczce 🙂 Bo ona inspiruje człowieka do najlepszych rzeczy! Tak, tak, moja droga. Kocham Cię jak siostrę albo przyjaciółkę najlepszą, choć znam Cię jedynie z przestrzeni wirtualnej. I ten Twój blog jest taki unikatowy, bo Ty po prostu piszesz sercem, bez żadnej ściemy, kokieterii, bez podlizywania się komukolwiek. W dzisiejszym świecie, kiedy wszyscy wokół udają kogoś innego i lansują swoje nieprawdziwe życie w mediach społecznościowych, Twoja autentyczność jest niczym woda z górskiego strumienia – można ją pić bez końca.
Jedna rzecz odbiega od rzeczywistości… Na co dzień bardzo dużo przeklinam, a na blogu i przy rodzicach wstrzymuję ten język 🙂
Ale ładnie mi tu napisałaś Daga. Kiedyś sobie tymi słowami Waszymi wytapetuję dom. Jakbym popadła w kłopoty z samooceną 😉
Ściskam Cię najmocniej :*
Julka! TY nawet nie wiesz jak ja się rugam…
😚
Julio, wzruszyłam się. Zarumieniłam. Poczułam przez kilka sekund ciepło w brzuchu. No i …popłakałam się.. za to, że przytoczyłaś fragment o Mamie (dziękuję :-* )… i za to, co napisałaś.. .
Bo choć wszystkiego było mało, to człowieka w tym wszystkim nie brakowało.
(…) Mam nadzieję, że ludzkość jeszcze do tego powróci.
oj, tak bardzo bym tego chciała. . .
Gratuluję Alce i każdemu z osobna 😉 Świetne historie!
Pozdrawiam Ciebie i Was 🙂
Dziękuję Małgosiu. <3
Fajne jednak były te czasy PRLu. Nasze dzieciństwo które chyba było o wiele bardziej beztroskie niż teraz.
Dzień dobry! Ten blog ma z całą pewnością niesamowitych czytelników, a autorka to dla mnie fenomen. W wielu aspektach. Podziwiam styl Julki, sposób bycia i ciepło, które z niej emanuje. Rzadko gdziekolwiek pozostawiam komentarze, jednak teraz sobie pofolguję ;-). Choć nie napiszę nic odkrywczego… Julka jest szalenie wartościowym człowiekiem. I na pewno nie raz nas jeszcze zaskoczy. Drzemią w niej niezmierzone potencjał i charyzma, takie połączenie musi dawać olśniewajace rezultaty. Ja tę kobietę uwielbiam. Dziękuję Ci kochana za łechcące słowo, zaskakujące wyróżnienie i cieszę się bardzo, że niedługo się zobaczymy. Tymczasem pozdrawiam Was serdecznie z mroźnego, słonecznego Sopotu.
Alka, a te rajstopy to jaki rozmiar? :*
Gratulacje dla wszystkich dziewczyn:) piękne teksty, to sobie powspominałyśmy:) Fajnie było wrócić do tamtych czasów! Pozdrawiam:))))
Jestem oczarowana piórem zwyciężczyni. Iście literacki język. Oby wykorzystała talent. Opis taki realistyczny i nie przesadnie sentymentalny. Bo ostatecznie choć wszyscy się zgodzimy, że do człowieka bliżej wtedy jakoś było, to te imprezy pijackie i awantury i chamstwo mi jakoś łzy w oku nie kręcą… I jak sobie przypomnę jak z dzieciakami na podwórku czekaliśmy zobaczyć, który ojciec pijany z pracy wróci. Bo bez wyjątku każdy to mógł być, czy robotnik, czy dyrektor, milicjant czy lekarz. Tylko niektórzy większy obciach robili, bo i częściej i bardziej chwiejnym krokiem, albo tacy, co w domu potem burdy robili i pół osiedla słyszało jak drze mordę i żonę tłucze…
Ja tylko do tego sentyment mam, że do pracy każdy miał normalniejsze podejście. Do domu jej nie zabierał. Praca była pracą, a dom domem. I na plotki i kawkę po południu każdy nawet codziennie czas miał jakimś cudem.
Napisałam Jej, że bardzo się marnuje nie pisząc więcej.
Wiesz Iza, ja jako dziecko pamiętam PRL takim jaki był u nas w domu, a tam ani alkoholu nie było patologicznie, ani burd..
Wręcz przeciwnie… Tańce w pokoju jak się tylko odsunęło kwietnik..
Może te wspomnienia zależą od wieku e jakim się było i od miejsca..
Choć co do ogółu masz bardzo dużo racji.. tak też było..
Nie będę Ci pisać, że jesteś szczęściarą bo sama wiesz. Ja wychowałam się na robotniczym osiedlu, taki co to go zbudowano na potrzeby rozwoju zakładów przemysłowych. Przekrój społeczny był tam pełen. Najwięcej prostych ludzi, którzy się sprowadzali ze wsi do miasta, ale też i mieszczuchów dawnych i różnie wykształconych, różne stanowiska i zawody wykonujących.
Różniliśmy się w zasadzie tylko tym, że czasem różne naleciałości językowe mieliśmy albo gdzie indziej wakacje u babci spędzaliśmy.
Standardy społeczne były niskie, nawet wtedy to czułam . Było strasznie dużo prostactwa. Matki paliły przy dzieciach, dawały lanie, darły się na cały blok. Ojcowie pili i bili. Pewnie, że zdarzały się wyjątki ale potwierdzające regułę.
Sami chodziliśmy latem nad wodę, bez żadnej opieki, tułaliśmy się po budowie (osiedle było jednym wielkim placem budowy). Gdy brat koleżanki wpadł do wielkiego dołu z wodą, przesiedział tam kilka godzin i nikt go nie szukał. Na szczęście wody było mu po szyję, więc w końcu ktoś się zainteresował. A siostra jego lanie dostała, że nie pilnowała choć chłopak juz naście lat miał ale ona starsza o rok była. To cud, że nikt z nas nie zginął.
O ile ludzie dbali o to co ich było o tyle przestrzeń wspólna była niczyja, więc można było niszczyć, psuć i dewastować i nikt tego specjalnie nie potępiał. ławki, klatki schodowe, plac zabaw, wszystko zaraz było w ruinie.
Nie lubiłam mojego życia tam. Drażniło mnie to prostactwo i chamstwo. I lekarz był wtedy chamski i nauczyciel. Każdy gburowaty i nieuprzejmy. Moi rodzice z czasem na szczęście zamknęli się w bardzo małym gronie. I ten czas wspominam o wiele fajniej. Wspólne imprezy, zabawy, wyjazdy, czasem gadanie do rana i filozofowanie. Byliśmy podobni do siebie. Bo wcześniej to żyliśmy jak w komunie jakiejś;) Na imieniny do blok cały, wszystkich sąsiadów się zapraszało a nawet i z sąsiednich bloków. Zawsze się ktoś schlał i awanturę kręcił. Wstrętne to było. Alkoholu było naprawdę multum a jak człowiek się upije to największe chamstwo i prostactwo z niego wychodzi niestety, więc i żarty jako dziecko słyszałam wulgarne i najniższego z możliwych poziomu i sceny wszystkie. I chyba nawet miałam żal, że rodzice mnie przed tym nie uchronili. Chcieli się integrować.
Ot taki realizm. Pewnie nie wszędzie było tak samo, nie wiem nie mam porównania, bo wprowadziliśmy się tam, gdy miałam 4 lata i mieszkałam do wyjazdu na studia.
Mogło tak też być. Choć wydaje mi się, że jest tak do dziś.
Mało osiedli pomalowanych, zdewastowanych. Mało przystanków autobusowych na wsiach gdzie ławki pourywane..
Wydaje mi się, że trwa to nadal..
Choć w tym wszystkim co piszesz ja dopatrywałam się akurat plusów.
Dla mnie to było fajne że te dzieci się wychowywały same, że musiały sobie radzić.
Że nikt im uszu nie zakrywał jak Ktoś opowiadał kawał z sexem i golizną.
Teraz to kontrolowanie dzieci, chodzenie za nimi, organizowanie im czasu.
Mam wrażenie, że o wiele gorsze pokolenie wychowujemy teraz my, niż wtedy wychował PRL.
Wychowujemy dzieci, które myślą, że im się należy, kalekie bo rodzice we wszystkim pomagają, skupionych na sobie, na swoich potrzebach…
Mieszkaliśmy na osiedlu śląskim gdy Tosia była mała.. Tam nadal wszystkie matki palą i dym leci do wózków.
Nadal słychać krzyki z okien bo ojciec przyszedł pijany i bije.
Pochodzę z małej wsi, gdzie nadal ojciec potrafi pić tydzień z matką, a dziecko nie je kilka dni, w domu 10 stopni.
To się nie skończyło. Tylko może mieszkasz już daleko od tego.
A ile patologii wciąż w blogach dziesięciopiętrowych z dziewięcioma klatkami.. Mnóstwo.
Patologia była zawsze i będzie. Tylko akurat w czasach PRL przyszło Ci w niej żyć.
Ja pamiętam inaczej, bo choć na imieninach rodziców można było powiesić siekierę, bo tyle dymu od papierosów (wtedy palili wszyscy) to nie było krzyków, pijaństwa. Była radość, taniec. Ciekawe rozmowy.
Za to wszystko, to co piszesz widziałam na jednym z pięknych zabytkowych osiedli w Zabrzu. Zaledwie 5 lat temu.
U Ciebie, Julio, najlepsza mieszanka – uspokojenie i szaleństwo wesołe na przemian się przeplatają. Kto by tu chciał kontrowersje.
A PRL-owskie czasy dzieciństwa miło było powspominać i fajnie, że dałaś po temu sposobność.
To cieszy człowieka jak pragnienia do sensacji nie ma :*
Julio bardzo dziekuje za wyroznienie. Mam nadzieje ze kiedys uda mi sie ciebie spotkac osobiscie . Do tego czasu mam ksiazki i bloga😂.
Gosia ( ta z zamilowaniem do uzywek) 😍😍🙈🙈
Julio bardzo dziekuje za wyroznienie. Mam nadzieje ze kiedys uda mi sie ciebie spotkac osobiscie . Do tego czasu mam ksiazki i bloga😂.
Małgosiu, a daleko od Warszawy jesteś?
Ekhm, i parę moich zdań też zobaczyłam 🙂 zatem… jak spotkanie z Tobą w Warszawie to się piszę, dojadę ze swojej podwarszawskiej wioski, do której uciekłam ze stolicy 13 lat temu, ach! już się cieszę 😉
Ula, napisz do mnie proszę na maila. Jak już będzie konkretniej tej daty to żebyś mi nie uciekła. :*
ok 🙂
dziękuję Ci za te słowa…