Na wakacje przyjechał do mnie kurz.
Generalnie go nie zapraszałam. Jak co roku zresztą.
Zawsze staje w drzwiach z tymi wielkimi, wypchanymi walizami, z których aż wystają koty walające się potem pod kanapą i pyłki, które wirują w promieniach słońca, gdy tylko choć promień słońca wejdzie mi do domu.
Generalnie czują się jak u siebie, gdy tylko je wpuszczę. Dlatego co roku zamykam drzwi przed nosem i mówię donośnie – wont!
Co roku udawało mi się kurz wykurzyć.
Ale… czy w tym roku mi się nie udało, czy po prostu, zwyczajnie, nie chciało i tych drzwi biodrem dociskać i klamki do góry trzymać…
Bo on, jak nie zabarykaduje drzwi, to potrafi się w szczelinę wcisnąć i osiąść na dłużej.
Dlatego trzeba działać zdecydownie, siłą, sprytem i czasami nawet chamstwem.
Ale w te wakacje miałam wrażenie, że gdy zapukał, to było mi obojętne.
Żeby nie powiedzieć, że chyba nawet mógł się poczuć zaproszony.
A może i mu te drzwi szerzej rozwarłam, co by umiał te bagaże przepchnąć.
Za jednym razem się nie zabrał, więc stałam tak, trzymając stopą i patrząc ze spokojem i podziwem jak wnosi te pyłki, koty, okruchy, paprochy, zanieczyszczenia pyliste…
Nie miałam czasu, więc ich nie nakarmiłam, ale widziałam, że prędko się rozpakowali i każdy znalazł sobie dogodne miejsce.
Przychodziła mi czasami taka myśl do głowy, że się za bardzo rozpanoszą, że jednak podniosą mi moje nerwy i zabiorą spokój.
Ale nie stało się tak. Nawet, gdy oglądałam telewizję i ekran na chwil pare ciemniał, widziałam wówczas jak licznie siedzą przy telewizorze. Ach! Jak przy? One zajmowały cały ekran. Może były braki ich obecności w miejscach gdzie mój syn ekran popalcował.
Ale widziałam, że lada moment i tam na powrót zagoszczą.
Kiedy mieli przyjść ludzie zewnętrzni, którzy mogliby nie czuć się dobrze w dodatkowym towarzystwie kurzu, o którym nie zostali wcześniej poinformowani , mieliśmy być przecież sami, to stawiałam na zasadę – jak mnie będziesz chciał lubić, to znajdziesz do mnie drogę nawet kiedy będziesz ją musiał do mnie odkurzać.
Oczywiście w przenośni, bo odkurzacza broń boże im przy wejściu nie wręczałam.
Bo jak zaznaczyłam powyżej, kurz mi nie przeszkadzał.
Czasami piłam poranną kawę i się im przyglądałam. Tym kocim kurzom. One na mnie też łypały. Ale na początku tylko ze stresem. Potem widziały, że z każdym dniem odstawiam kubek i gdzieś łażę. No to nie czując potem mojego wzroku, lęgły się na potęgę.
Dobre warunki miały.
Czasami jak przeszłam zamaszystym krokiem obok miejsca, w którym się kotłowały, to widziałam jakby przede mną uciekały. W kąt leciały.
Ale generalnie z czasem mijających wakacyjnych dni zauważyłam, że zaczynamy żyć w symbiozie.
Zastanawiam się czy to kwestia wieku i doświadczenia, czy lata i wówczas na ten czas wszechobecnego wywalenia…
Bo wiek i doświadczenie praktycznie to samo co w czerwcu, a jednak w związku ze zbliżającą się jesienią powiedziałam Im – do wiedzenia!
Nie zapraszałam jeszcze na drugie lato, bo nie wiem czy będę się czuć jednako i na ich goszczenie znajdę miejsce i zdrowie.
Bo żeby gościć kurz, to trzeba mieć końskie zdrowie.
To kurz i jego pochodne wzmagają w człowieku nerwowość, problemy ze snem, zwiększają lęk i stres, pogarszają koncentrację, nastrój i zabierają produktywność.
Więc jeśli tyle owi goście człowiekowi zabierają, to ile trzeba mieć w sobie przestrzeni na spokój aby zezwolić im na leniwe bytowanie.
O! I ja właśnie te ogromne pokłady spokoju miałam w sobie.
Ale! Ale! Miałam w sobie, bo nic mnie nie cisnęło. Ja też miałam wakacje!
Nawet jak mnie czasami potrafili poddenerwować, gdy na mocno widocznym miejscu zebranie liczne zrobili, to zamykałam drzwi za sobą i se o! Do kina jechałam. Wracałam późnym wieczorem to i oni pokładzeni spali.
A następnego dnia już zmywarka do rozładowania, książka na dworze do przeczytania…
No jakoś my się najczęściej mijali.
Ale! Idzie jesień. Z nią moje ulubione kokoszenie się w domu i wtedy kurz z domu wykurzam!
Drzwiami, oknami, szmatą ich traktuję. Bez litości. Ale nie przejmuję się, bo wiem, że oni i tak wrócą, choćbym nie wiem jak im miotłą wtłukła. Są bez uczuć i litości. Bez honoru i godności.
Z kurzem nikt jeszcze nie wygrał. Dlatego na lato i czas wakacji postanowiłam tej bitwy nie toczyć i ich serdecznie zaprosić. Pobyli. Bez stresu.
Ale już ich spakowałam, nawet nie czekałam aż sami się jakoś zorganizują i za drzwi wystawiłam. Nie wiem czy gdzie pójdą do sąsiadów, czy z bocianami się jeszcze do Egiptu zabiorą… Nawet tam by się dobrze miały. W Egipcie wszystko zakurzone.
O! Doradzę im to następnym razem. Ale teraz, na tę nadchodzącą jesień i zimę nie chcę ich już widzieć. Teraz czas na kreatywną pracę. A do takiej muszę mieć porządek idealny.
Mój mózg wówczas jest w stanie wykonać każde zadanie…
I to chyba doświadczenie pokazuje człowiekowi, że jest czas na kurz i bez kurzu bytowanie.
Czas na wakacyjne leniuchowanie i na roboty i kreatywne zadanie.
Bo tak, jak starty po miesiącu kurz robi większą różnicę niż na bieżąco sprzątany, tak i wypoczynek najważniejszą jest częścią dobrej pracy…
Zaproście czasami kurz. Ale też i o odpowiedniej porze wygońcie! Nie dajcie swojemu umysłowi się do reszty zakurzyć. No i pamiętajcie – walizki czasami trzeba samemu im wyrzucić… Tacy to Ci są letnicy.
z dyktafonu.
Mam w swoim dyktafonie dziesiątki nagranych przemyśleń. Zdań, które wpadają mi do głowy, gdy jadę autem. Nagrywam je z nadzieją iż stworzę z nich post. Nie dzieje się to.
Dlatego zapiszę tak, jak zostało nagrane. Bez rozwijania. Bez planowania. Aby mi nie uciekło.
1.
Słuchałam ostatnio podcastu, w którym mówili, że aby osiągnąć sukces, nie można mieć planu B.
Posiadanie planu B powoduje, że nie skupiasz całej swojej uwagi, możliwości i zaangażowania w plan A. Zawsze, wszystko czego słucham odnoszę do siebie i do swoich względem tego analiz.
I tutaj zaczęłam myśleć o tym, że my z mężem mamy plan B. Plan B, który bardzo lubimy i czasami nawet myślimy, że byłoby fajnie gdyby plan A nie wyszedł i tym zmotywował nas do wykonania planu B. I ja już wiem dlaczego my mamy plan B…
Ponieważ my nie chcemy osiągać sukcesu.
Kiedy byłam mała, mój Tato dostał bardzo dobrą propozycję. Propozycja obejmowała odbieranie tworzonego przez Niego towaru przez sąsiadujący z nami kraj i zaopatrywanie całego ów obrębu.
(Mój Tato tworzył to jako jedyny w Europie)
Jego już wieloletni klient, sprawdzony, chciał to zamówienie po prostu mocno powiększyć oraz dać Mu za to bardzo dużą kwotę.
Mój Tato bez zastanowienia odpowiedział, że podziękuję. Nie skorzysta.
Kiedy zapytałam Go – dlaczego odrzucił taką propozycję, odpowiedział mi, że musiałby zatrudnić kilku pracowników, których trzeba nauczyć tej pracy. Mój Tato jako perfekcjonista nie potrafi pogodzić się z „brakiem myślenia” przy robocie oraz bylejakości czy półśrodkach.
Zatem nauka pracowników kosztowała by Go wiele nerwów, irytacji, bezsilności.
Drugą kwestią był czas. Takie zlecenie zabrałoby ogrom Jego czasu i spokoju. A On nie chciał wymieniać swojego czasu na pieniądze. I choć wychodził wcześnie rano do warsztatu i wracał nierzadko przed północą, to nie chciał mieć na karku dodatkowych terminów, stresów, pogoni.
Chciał mieć czas w swojej pracy na popołudniową drzemkę, spacer o zmierzchu, naprawę zwiezionych antyków.
Gdyż w tym wszystkim nigdy na nic nam nie brakowało. Jeździliśmy może starym autem, bo Tato wolał inwestować na giełdach staroci. Ale i my pokochaliśmy wartość tego wyboru.
Nie jeździliśmy na wakacje, bo najlepsze wakacje były w okolicznych wsiach. Ale miałam swój japoński motocykl kiedy byłam nastolatką. I auto z siostrą żeby jeździć na dyskoteki. Mieliśmy moim zdaniem wszystko albo i dużo więcej. Pomimo tego, co odrzucał. Potrafił znaleźć złoty środek. Nie dać się wpędzić w pościg aby mieć więcej.
Dziś mam 40 lat i już nie musiałabym Go pytać czemu się na to nie zdecydował. Teraz i ja dałabym tę samą odpowiedź.
Ludzie wciąż zadają mi pytanie – czemu Ty nie robisz rolek? Czemu Ty nie robisz stories? Dlaczego Ty nie chcesz sprzedawać więcej książek? Mieć większego konta w social mediach?
Odpowiedź jest prosta. Ja nie chcę tracić swojego cennego, jedynego czasu, na to tylko aby materialnie, w statystykach i liczbowo mieć więcej.
Już to co mam, to więcej, niż kiedykolwiek marzyłam.
W świecie rzeczywistym jak i tym wirtualnym mam tak dużo wspaniałych ludzi, dobrych, życzliwych, że chcieć ponadto byłoby bezczelnością.
Ja nie chcę odnosić sukcesu. Ja chcę żyć spokojnie, szczęśliwie. Ciężko jest osiągnąć równowagę, mieć czas na wdzięczność, przyglądać się szczegółom goniąc za sukcesem.
Człowiek w pośpiechu nie widzi dookoła, a ja chcę widzieć…
Dlatego mam plan B i nie pragnę sukcesu.
(Ale jako, że lubię podważać to co myślę i piszę (bo jestem swoim największym w tej kwestii hejterem), to można też biec i widzieć więcej niż ten, co cały dzień stoi i patrzy. Nigdy nie ma jednakiej odpowiedzi. Odpowiedzi, która pasowałaby do każdego człowieka, sytuacji. Warto zatem przyglądać się sobie. Nie światu, a sobie. Aby znaleźć to, co nas uszczęśliwia. Może choć na ten czas warto zwolnić…)
2.
Czekam na czasy, w których mózg będzie modniejszy niż twarz.
Na czasy, w których inwestycja w umysł będzie bardziej opłacalna niż wzbogacone lico.
Że to umysł stanie się naszą pierwszą i najważniejszą wizytówką.
I bystra konwersacja uczyni więcej niż brak zmarszczek.
Czekam na czasy, w których pojawi się możliwość wstrzykiwania wiedzy jak botoksu.
Czasy, w których jeden mililitr w strzykawce dołoży dowcipu.
Uda się naciągnąć bystrość umysłu jak ciągnie się nitkami kącik ust ku skroni.
Choć nie wiem czy to możliwe, gdyż Ci, którzy świat umysłu doceniają, wiedzą, że największa jego wartość mieści się w poszukiwaniach i drodze…
Że nie da się jej znaleźć, jak dużych ust na każdej z miastowych ulic.
(Żeby było jasne, to nie moje usta i nie mam nic przeciwko, gdyż to dobroć człowieka wychodzi ponad modę. W świecie braku uważności czytania między wierszami i świecie kultu hejtu wolę dołożyć sprostowanie.)
3.
Rzeczy smutne mnie smucą.
Jeśli jednak przyłożyć by miarę do tego jak radują mnie rzeczy dobre, a jak smucą smutne, to radość z tych dobrych ma kolosalnie większy rozmiar niż smutek ze smutnych.
Jeśli płaczę w życiu, to prawie zawsze jest to płacz ze wzruszenia. Rozczulenia. Z całej dobroci jaką widzę. Z drobnych zdarzeń, które czuję i słyszę.
Zostawiłam ostatnio Tatusia w szpitalu. I kiedy szłam tą piękną Goczałkowicką aleją łzy kąpały mi na bluzkę. Nie dlatego, że Go tam zostawiłam, a On jest chory, tylko dlatego, że Go tam zostawiałam, a tam pielęgniarki były tymi, o jakich się marzy zostawiając Tatę w szpitalu.
Byłam tak wzruszona faktem, że znowu mamy tyle szczęścia w życiu. Że będzie Mu miło, dobrze i bezpiecznie. Jak Go Pielęgniarki zobaczyły, to myślały, że Kryszaka przyjęły.
A On nie Kryszak a Rozumek, choć włos ten sam.
Pojechałam do Niego z niedzielną niespodzianką, gdy do innego szpitala odwoziłam Teściową.
Jeszcze chwila i mnie w karetce zatrudnią. Rodzinny driver leczniczy.
(O i tu wzmianka do powyższego, gdybym goniła za sukcesem, to Kto by Ich tak woził?
Wynajęty kierowca…? Nie, Oni zasługują na mój czas i na osobiste podwiezienie z miłością.)
Zatem pukam w drzwi pokoju Tatusia i słysząc „proszę”, wchodzę.
Siedzi oparty na łóżku. Nogi przykrył sobie kocykiem i czyta książkę. Książkę o Antonim Cierplikowskim, Bardzo fascynuje Go ta postać i wie już o nim wszystko. A to czego nie wiedział, właśnie doczytuje.
Kiedy zobaczyłam Go jak sobie ten mój osobisty Kryszak leży z tą książeczką, to pomyślałam, że za chwilę z tego rozczulenia wybuchnę takim płaczem, że się nie uspokoję. Dlatego musiałam od drzwi już to wzruszenie zagadać czereśniami co je przywiozłam już umyte.
Taki mój Kochany, Najlepszy Tatuś. Na szpitalnym łóżeczku, pod kocykiem. Okno uchylone. Choć upał na dworze, chłód przyjemny w pokoju. Z książką w rękach.
Nie zasmuciło mnie to, że odwiedzam Go w szpitalu, a Jego widok, takiego zaopiekowanego i spokojnego rozczulił mnie na dobre. Nie złe. Bo złego tam nie było. Tam były oczywiste koleje losu, które przyszło nam przemierzać w dobrym dla nas świecie.
Siedzieliśmy sobie na tym Jego łóżku, gdy zapytałam o ilustrację na wyrwanej kartce z rysownika leżącą na nocnym stoliku.
Ilustracja była malowana cienkopisem, może trochę węglem. Podpisana i z datą.
– Skąd Tatuś masz taki rysunek?
– A wiesz Julisiu – zaczął – siedziałem sobie na ławce, paliłem fajkę kiedy dosiadł się do mnie Pan. Okazało się, że artysta malarz i ma tu swoją wystawę obok. Gadaliśmy sobie trochę. Zanim poszedł, na szybko, na kolenie namalował mi taki obrazek. – Tato trzyma te kartkę w dłoni, patrzy i dodaje – Ten Pan mówi do mnie „Pan to chyba ciekawy człowiek jest” na co ja, odpowiedziałem Mu „możliwe, że tak, ale nie każdy o tym wie.”
Ja zaczynam śmiać się w głos, a On lekko pod wąsem ze szczyptą ironii się uśmiecha.
4.
Człowiek przede wszystkim wyraża się nie przez to co ma, ale jak żyje.
Przez swoje zainteresowania, sposób spędzania czasu, zdolności obserwacyjne, refleksje, pokorę.
Człowiek wyraża się poprzez pytania jakie wciąż sobie zadaje, gdyż pytając samego siebie, nieustannie szukamy odpowiedzi. To twórcze poszukiwania, myślenie, odnajdywanie, pozwala nam nigdy się ze sobą nie nudzić.
Można mieć wszystko i umierać z nudów albo nie mieć nic i nie mieć czasu zauważyć, że się nic nie ma.
Bo wszystko to czasami nic. A nic to czasami wszystko. Wystarczy szukać odpowiedzi.
5.
Ostatnio słyszałam fragment, w którym mężczyzna mówił, o tym o co prosił Boga i co ten Bóg Mu dawał. Nie pamiętam każdego z tych przykładów. Ale brzmiały mniej więcej tak:
Prosiłem Boga o mądrość więc dał mi trudne relacje, żebym z nich mógł czerpać wiedzę.
Nic bardziej nie wzbogaca inteligencji emocjonalnej niż wszelakie i różnorodne relacje między ludźmi. Jednakże tylko wtedy, gdy przy nich przystajemy. Przystajemy nie tylko wtedy, gdy ludzie nas ranią, lecz również wtedy, gdy my ranimy innych.
Bardzo często ludzie, którzy czytają mojego bloga myślą o mnie jak o hipokrytce, ponieważ zarzucam wiele rzeczy, które sama zdarza się, że czynię. Jednakże nie wiedzą, że pisząc „ludzie” mam na myśli również siebie. Czyż nie należę do tego gatunku?
Często jeżeli czegoś nie rozumiemy, to po prostu nie wiemy wszystkiego.
Zatem kiedy chciałam mądrości, życie dało mi różne relacje. Relacje ludzi ze mną, jakże i moje z nimi. Te relacje dały mi mądrość, która bardzo jasno pokazuje mi, że bardzo często albo w większości, nie mamy wpływu na to, czy inni ludzie nas lubią. To zależy niejednokrotnie od Ich stanu psychicznego, duchowego, Ich chęci i Ich upodobań względem wybranych cech charakteru. Upodobań rodzaju ludzkiego z jakimi chcą przebywać.
Często te upodobania kierowane są nie ludzkimi pragnieniami, a wręcz przeciwnie – kompleksami.
Jeżeli będę szła ulicą, zamyślona i nie powiem „dzień dobry” czy „cześć”, to ten, który będzie chciał mnie lubić pomyśli – Jula idzie jakaś zamyślona, jak nie Ona. Albo – cała Ona, zamyślona. Lub też klepnie mnie w ramię i powie „Hej Dziewczyno, coś taka zamyślona?”.
Ten, który nie będzie chciał mnie lubić i będzie szukał w każdym moim ruchu tego, aby się w tym upewnić, że nie jestem fajna, pomyśli „Wielka Dama, nawet „cześć” nie powie.”
Nie ma zatem znaczenia jak idę i co powiem lub nie. Znaczenie ma to, co Ty będziesz potrzebował na dany moment o mnie myśleć.
Nie zależy to od naszych zachowań. Bo mowa rzecz jasna o normalnych zachowaniach, które w jednym wypadku potrafią bawić do łez, a innym razem irytować do nieprzytomności. Choć zachowanie jednakie.
Zachowaniach w miarę względnych i poprawnych. Ludzkich. Bez agresji, obrazy.
Nie mówimy o skrajnościach, tylko o zwykłym ludzkim bytowaniu.
Mam w swoim życiu też takich przyjaciół, których pasowałoby złapać za ramiona, potrząsnąć nimi i odstawić na bok ze swojego życia. A tymczasem ja wiem, że chcę Ich mieć do końca swoich dni. Ponieważ mają takie cechy, że te które doprowadzają mnie do szału, przegrywają z tymi, które mają wielką wartość. Nietuzinkową, oryginalną. Ja pomimo przeciwności, po prostu chcę ich lubić.
A innych nie umiemy z Ich wad wytłumaczyć. Na inne wady nie mamy przestrzeni. Najczęściej tak jest, że najbardziej nie lubimy w innych ludziach tego, co mamy nie przepracowane w sobie. To są prawdy powtarzane, udostępniane, ale mało Kto przystaje przy tym, bo my wolimy nie lubić innych za swoje ułomności, traumy i kompleksy. Mało Kto lubi patrzeć na swoje względem innych zachowania. I się do nich ze wstydem przed sobą przyznać.
Organizm ludzki, natura człowieka odruchowo broni się przed każdą względem siebie ułomnością, niedociągnięciem.
To najtrudniejsza z życiowych prac. Rozgrzebać siebie. To boli. Przeraża.
Ale tylko to daje mądrość o jaką prosimy. Uświadomić sobie gdzie leży nasz ból i jak przekładamy go na ocenę innych i świata wokół.
Moja prośba została wysłuchana. Latami próbowałam nie przejmować się opinią innych, choć potrafiłam stanąć na głowie w staraniach. Dziś wiem, że nie ode mnie zależy czy mnie polubisz, wytłumaczysz, zrozumiesz.
I nauka ta przyszła z obu stron. Mojego względem innych zachowania i zachowania innych wobec mnie.
Moja nauka kończy się na tym, że ja odnalazłam w sobie to, co przekładałam na innych. Czuję się dumna ze swojej względem tej sytuacji pokory i szczerej oceny sytuacji. Wierzę, że już nigdy ich nie popełnię. Chcę ufać swojemu doświadczeniu.
Tym, którzy przekładali swoje „nieszczęścia” na ocenę mojej osoby, życzę aby droga, której doświadczają, doprowadziła ich do celu, który Ich uwolni. Uwolni od ciężaru własnych myśli, analiz..
Lecz czy moja nauka kończy się na tym, czy wręcz dopiero zaczyna…? Bo dzięki niej mogę żyć piękniej, lżej, lepiej. Głęboko siebie znając. Wiem też jedno, człowiek bez ran nie doznaje wartościowych nauk. To rany otwierają nie tylko skórę ale i przede wszystkim pogląd na samych siebie. Jednakże tylko wtedy, gdy wątpisz, podważasz i siebie wciąż pytasz…
Nie o błędy innych, a własne. Tylko wtedy z błędów można wyjść. Silniejszym i przede wszystkim mądrzejszym oraz lepszym. Bo kiedy posiądziesz tę mądrość, będziesz wiedział, że Ci którzy Cię ranią, mają tę drogę przed sobą i nie zależy to od Ciebie.
Pamiętaj, czerp dużo z dobrych chwil, ale jeszcze więcej szukaj w złych, to one sprawią, że dobrych będzie więcej.
6.
Im jestem starsza tym mniejsze mam pragnienie wypowiadania swojej opinii. Choć latami, byłam fanką wrażania własnych poglądów.
Ale mam coraz mniejsze pragnienie. Zarówno między ludźmi na głos jak i w myślach.
Mój perfekcjonizm oraz potrzeba kontroli wciąż nakazywała mi rozwiązać każdą sprawę w swojej głowie. Każde zdarzenie, zachowanie. Rozwiązać i zamknąć aby móc przejść do kolejnych myśli. Dziś mówię sobie – Jula, nie musisz mieć zdania na ten temat.
I mam wrażenie jakbym była lżejsza o całą tonę. Nie muszę i puszczam. Bo cóż mi da przeanalizowanie danej kwestii na milion różnych sposobów…
Im jestem starsza, tym bardziej czuję, że nie ma potrzeby dzielenia się ze światem swoją opinią. Chyba, że Ktoś zapyta – Jula, a co Ty myślisz na ten temat…?
To odpowiem. Choć już nie każdemu.
Życie pokazuje mi jak wspaniale działa na mnie obmyślanie nowego opowiadania, zamiast bezcelowego kontemplowania…
Choć zresztą… Nie muszę mieć zdania na ten temat.
Na moim dyktafonie kolejnych nagrań są dziesiątki. Ale zamykam laptop i pędzę na obiad, a później na „Horyzont” z naszymi przyjaciółmi Buddystami. To są wspaniałe spotkania, bo Oni nie mają żadnego planu i za nic mają pogoń za sukcesem.
A opinie na każdy temat są luźne, dowcipne i lekkie, nawet gdy poważne…
ja ze sobą.
Zdarzają się w człowieku takie uczucia, taki zbiór emocji i wrażeń, że trudno znaleźć słowa, które mogłyby odzwierciedlać ten stan. Jednakże ile razy sobie to przypomnę, czuję w sobie taką siłę, tak wielka ulga wypełnia moje ciało i umysł, że postaram się Wam to zapisać.
Ale przede wszystkim chciałabym abyście przeżyli coś podobnego. Życzę Wam tego z całego, swojego, doświadczonego tym uczuciem serca. To jakby dostać ogromny prezent.
Pełen niezmierzonego bogactwa. Bogactwa, jakiego dziś szukamy w najnowszych metodach uzdrawiania swojego umysłu i duszy.
W całym zamieszaniu i tak znienacka spotkałam… siebie.
Prawie trzynaście lat temu urodziłam moją Córkę. Dwa dni po porodzie przyszła do nas położna Viola. Przyszła i… została do dziś.
Niezwykły człowiek. Wypełniony po brzegi dobrocią, radością, empatią, siłą, werwą.
Ale przede wszystkim człowiek o wyjątkowym poczuciu humoru. Kto raz Ją spotka – nigdy nie zapomni. Bystrość Jej umysłu pozwala lawirować między żartami i kąskami słownych smaczków w sposób wyśmienity i wyborny.
Najczęściej spotykamy się wieczorną porą, gdzieś na mieście.
Wtedy akurat była zima. Grudzień. Pomiędzy świętami, a nowym rokiem.
Umówiłyśmy się na kolację w Szybie Maciej.
Siedziałyśmy w restauracji, a nad nami drżał sufit. Nasz sufit, a Ich podłoga.
Muzyka, zaśpiewy i okrzyki wskazywały na odbywające się tam wesele.
Dlatego też, gdy weszłam do łazienki, kolorowych kobiet było sporo. Kręciły się od mydła do suszarki, a wraz z nimi ich falbaniaste suknie, damsko skrojone garnitury, narzutki i apaszki…
Zwinnym krokiem prześlizgnęłam się do ubikacji.
Kiedy wyszłam, stanęłam rzecz jasna przy zlewie aby umyć ręce. Wciąż mając przed oczami trwający tu przed chwilą harmider zobaczyłam kątem oka, w lustrze, zaraz obok, dziewczynę. Zerknęłam. Nacisnęłam mydło i zerknęłam raz jeszcze, bo poczułam na jej widok takie ogromne ciepło. Poczułam się tak bezpiecznie i dobrze. Była ubrana identycznie jak ja. Miała moją twarz i moje włosy. Moją posturę. Ale jeszcze wtedy nie dotarło do mnie kim jest.
W tych kilku sekundach przebiegło mi w mym ciele i umyśle milion emocji jakie z trudem można opisać.
Takie rozlanie się spokoju i radości po każdej cząstce mojego wnętrza.
Takiej radości, którą czujesz, gdy biegniesz w ramiona osoby, która rozwiąże każdy Twój problem. Która ukoi każdy Twój ból. Przy której czujesz się sobą. Która Cię akceptuje i kocha dokładnie taką jaką jesteś. Którą bawią Twoje głupoty. Która jest gotowa wspierać Cię bez wcześniejszego tłumaczenia. To mydło kapało mi między palcami, a ja patrzyłam na Nią i nie mogłam uwierzyć, że patrzę na siebie.
Że ten tłum, który kręcił się chwilę wcześniej zniknął i byłam tylko ja.
Ja i Ona. Może gdybym weszła wcześniej do pustej łazienki, byłoby dla mnie oczywiste, że mogę ujrzeć w mnogości luster jedynie swoje odbicie. Ale byłam pewna, że wciąż jest tu jeszcze Ktoś z tych wszystkich, którzy byli.
Nigdy też nie miałam wobec siebie takich uczuć. Zawsze i wciąż przeplatały się w mnie wymagania, niezliczone poprzeczki perfekcjonizmu, potrzeba doskonalenia, a przez to różnorakie zarzuty, krytyka zachowań, słów czy myśli.
Jeśli o sobie myślałam dobrze, to czułam, że jestem ok. Że moje intencje są dobre, że mam jakieś pojęcie o świecie dookoła i świecie swym wewnętrznym. Lubiłam siebie. Niejednokrotnie pocieszałam, gdy znów zaczynałam ganić. Budowałam siebie i byłam świadoma zarówno swoich zalet jak i wad. Ale wszystko to odbywało się w jednolitej, jednostajnej ocenie. Bez zbytnich uniesień, czy otchłani rozpaczy. Ze wskazaniem na wymagania wobec własnej postaci, czyli chęci doskonalenia, zamiast osiadania w aurze zalet.
Ale spotkać siebie taką…? We własnej świadomości, obiektywnie i realnie, na pocieszenie czy bez… Byłoby to niemożliwe. Byłoby połączone spiralą analiz i diagnoz.
Zwykłą myślą jaka przechodzi człowiekowi przez głowę.
Tam, w tym lustrze widziałam dziewczynę, która wyszła z mego ciała. Stała obok.
Może nie całkiem. Kilka zlewów i luster dalej. Ale była mną. Dla mnie.
Spotkanie Jej w tym lustrze było zjawiskiem nadprzyrodzonym i wydawałoby się niemożliwym. Można spotkać siebie myjąc zęby, malując rzęsy, oceniając wybraną kompozycję ubrań w garderobianym lustrze. Można tam ocenić swoje nogi, ramiona czy czoło.
Ale spotkać siebie będąc pewnym, że jest to inna, zupełnie odrębna postać?!
Przez długi czas nie naprowadzało mnie nawet to samo ubranie i wygląd. Jakbym zupełnie straciła rozum. Lub bardziej jego małą część – rozumek.
Zobaczyć się z boku i poczuć przy tej osobie tak dobrze. Lubić Ją jak się lubi najlepszego przyjaciela. Tego, którego się kocha, ceni, za którym się tęskni, do którego idzie się po pewne wsparcie, któremu się ufa, przy którym czuje się bezpiecznie. Którego widok wypełnia nas miłością.
Zobaczyć siebie, nie będąc swoją własnością. Nie będąc odpowiedzialnym za swoje czyny, myśli, słowa. A będąc Ich odbiorcą. Będąc przez chwilę tym wszystkim co nas otacza i ocenić się z tej perspektywy. Nie człowieka, który niesie swój krzyż i patrzy przez jego pryzmat na ludzi i zdarzenia. Będąc na spotkaniu z samą sobą, przez tę krótką chwilę nie byłam nikim kto musiałby mieć jakiekolwiek zdanie i opinie.
Nie widziałam tego czy się garbię, czy nóżki mam krótkie, a włosy napuszone od wilgoci.
Nie widziałam siebie jako osoby, która dużo i głośno mówi, która palnie czasami coś bez sensu, która jest przemądrzała.
Widziałam siebie tylko przez pryzmat takiego uczucia, które trwało kilka, może kilkanaście sekund. Uczucia, które dawało mi tak wielkie poczucie bezpieczeństwa jakiego nie czułam nigdy wcześniej. Choć przecież mam cudownego, wybitnie opiekuńczego męża. Rodziców i siostrę, którzy zawsze rozkładali nade mną parasol. Sprzyjające środowisko, sprzyjający los i byt. I pomimo tej wielkiej masy poczucia bezpieczeństwa zamieszkującej moje życie, nigdy wcześniej nie poczułam go tak mocno jak wtedy, gdy spotkałam samą siebie.
Jakby dziewczyna w tym lustrze miała nadludzką siłę czuwając nad moim życiem…
Kiedy się ocknęłam, zrobiło mi się przykro. Tak jakby Ktoś pokazał Ci coś niezwykłego i zniknął. Nie dał się tym nasycić, nacieszyć. Poznać, dotknąć.
Chwilę później przyszło uczucie niedowierzania i takiego poukładania sobie w głowie tego wszystkiego, co właśnie miało miejsce.
A potem… i wciąż, taka wdzięczność za to zdarzenie. Zdarzenie, z którego wciąż, nieustannie płynie ogromna siła. Za każdym razem, gdy jest mi przykro poprzez to, jaka jestem dla siebie rygorystyczna i wymagająca, przypominam sobie spotkanie z sobą. Przypominam sobie, jak bardzo siebie lubię, jak się dobrze przy sobie czuję, kiedy patrzę na siebie sercem.
Jechaliśmy na sylwestra, kiedy opowiadałam to mojej siostrze.
Patrzyła na mnie, słuchała i płakała. Moja Kochana.
W radio leciała świąteczna jeszcze piosenka. Chłopcy gawędzili z przodu.
Za oknami skrzył przymrozek.
A Ona wzruszyła mnie tak bardzo, że jeszcze mocniej poczułam wartość spotkania tej dziewczyny w lustrach łazienki Szybu Maciej.
Spotkać się z Kimś Kogo kochasz i móc opowiedzieć Mu o spotkaniu z samą sobą i pokochaniem siebie, to prawdopodobnie egzystencjonalny raj…
W miłości do siebie wszystko się zaczyna i nie ma rzeczy ani ludzi, którzy mogą to zastąpić.
Mogą to tylko próbować załatać.