Jestem uparta. Zdecydowana. Stanowcza. I tupię nogą jak dziecko.
Jak coś mnie zauroczy, pochłonie to musi być moje. Nie potrafię zapomnieć.
Od zawsze myśląc o córce widziałam ją z drewnianym wózeczkiem na lalki. Wypchanym po brzegi miśkami, szmacianymi przytulankami. A Ona pcha go po trawie, w letniej sukieneczce..
Znalazłam taki w TK Maxx… No i… sprzątnęli mi go sprzed nosa…
A potem trafiłam w sieci na moovery…
Tak! Czerwony. Na laleczki. Drewniany.
I dzwonię… I mówię… że ja ten wózeczek. Upragniony… choć moje dziecko nawet nie wie, że go pragnie..
W odpowiedzi słyszę, że Tosia za mała. Że na dziś to „chodzik-pchacz” (jak to ja go nazywam)… Z wielką niechęcią mówię „no dobra…”
A bo po co mi deska na kółkach z badylem…? No po co…?
Owy chodzik-pchacz przyszedł…
W pudełeczku do zacałowania. Uroczym. Porządnym. Dużym. Wystawnym. Z uchwytem. Ponadczasowym. Z twardego kartonu.
W tym dniu gościł u nas mój Tato. Jest perfekcjonistą. Artystą, który widzi świat w szczegółach. Kiedy ja się zachwycam, mój Tato mówi „nienajgorsze”, lub „może być”…
W tym zamieszaniu, rozgardiaszu przyszło mu złożyć czerwony pojazd.
I oczywiście od razu było wożenie Tosi po całym mieszkaniu, a Ta podskakując na progach chciała pęknąć ze śmiechu…
I tak jakoś cicho wypowiadane słowa Tatki słyszę… „Bardzo mi się to podoba. Pomysłowe. Ładnie wykonane. Dopracowane.” Ciche… bo chwali niezwykle rzadko i jakoś się z tym nie obnosi… Ale kiedy On mówi takie słowa, to znaczy, że to jest Fantastyczne!
Hmm…cóż mam napisać… że ta deska na kółkach z badylem okazała się zabawką na 100 sposobów.. Do wożenia, ciągnięcia, pchania, przewożenia. Dla Tosi, lalek, zabawek…
Kiedy patrzę na niego, widzę dwójkę dzieci na naszym ogrodzie, jak pchają się nawzajem. Widzę tam piach wieziony z końca działki na środek salonu,
podczas mojej nieuwagi gdy gotuję obiad.
Widzę radość i zabawę dziecka poprzez kreatywność, wyobraźnię, magię pomysłu przez całe długie dzieciństwo…
Wózek dla lalek kupimy na pewno… Ale wózek dla lalek jest tylko wózkiem dla lalek…
Dokręciliśmy specjalne śrubki w tylnych kołach, które hamują by chodzik nie odjeżdzał gdy kroki Tosi są jeszcze takie… nazwijmy ładnie… początkowe..
I mam nadzieję, że te pierwsze w asekuracji rodziców, na ciepłej podłodze z radością na buźce będą początkiem kolejnych, które przemierzyć musi…
I mam nadzieję, że życie pozwoli Jej na równie łagodne, spokojne, z poczuciem bezpieczeństwa, ze szczęściem odkrywania, poznawania…
„Ile razem dróg przebytych, ile ścieżek przedeptanych…”
Oj Kochana, gdybym mogła dać Ci te, które przydarzyły się dotychczas przedeptywać mnie…
Ze zdrowiem, pasją, miłością, szczęściem, przyjaciółmi po grób…
Miałam 15lat i siedziałam w ostatniej ławce. Ja hippisówa z poważną metalówą..
A w pierwszej ławce, kilka dni po rozpoczęciu roku szkolnego zasiadła Ona..
W długich, czarnych, gęstych, kręconych włosach. Dziwna. Patrzyliśmy na nią z zaciekawieniem.
Potrafiła wstać w trakcie lekcji i głośno przemówić: ” Czy możecie się uspokoić? Nauczyciel do Was mówi. Trochę szacunku. Po co tu przyszliście?”
No i wtedy już nikt jej nie rozumiał…
Mijał czas… My o serialach, miłościach, imprezach…
A Ona.. Zaczytana, zamyślona. Jakaś nieobecna.
Bo Ją trzeba było poznać. Najbliżej jak się da.. Tylko ja miałam to szczęście.
Potem były cztery lata dziwnych burz. Zmian. Przygód.
I dziś… Mój świat bez niej nie istnieje… Okazuje się, że człowieka kochasz najbardziej wtedy gdy znasz wszystke jego wady, słabości.
Przeszłyśmy razem tysiące kilometrów. Zresztą zawsze się śmiejemy, że jesteśmy ciągle w podróży, w drodze pod wiatr. Wiemy o sobie nawzajem więcej niż to możliwe.
Czasami aż sie zaczynam bać gdy ja myślę a Ona to robi…
W moim życiu zapisuję wszystko. Dziesiątki skrzyneczek, pudełek, walizek. Z listami, kartkami, obrazkami, strzępkami serwetek…
Grzebię w korespondencjach moich z Nią. Takich na szybko. W internecie…
Bo moja Ona mieszka bardzo daleko…
Dziś w telewizji wypowiadała się pewna kobieta, która powiedziała, że prawdziwa przyjaźń to ta, gdzie nie odzywamy się do przyjaciółki dwa tygodnie ( z braku czasu, zamieszania itp…) a potem dzwonimy lub przychodzimy i nie ma żadnych pretensji, problemów. Jest nadal normalnie… Nigdy nie wątpiłam nawet przez sekundę, że największa możliwa przyjaźń na tym świecie nas łączy. Tęsknie i kocham. Twoja J.
Lubię to! · · 22 marca o 11:08 ·Hadjimichael, Ange La i Moni lubią to.
Ona
Tyle ile razem przeżyłysmy, przetańczyłyśmy, te wszystkie przebyte razem kilometry, miłosne tragedie,wspólne małe kłamstewka i większe „oszustwa”, godziny nudy, pełnego szaleństwa, smutki, ciągłe poszukiwania… Tylko Ty Julus mialas w d… ze nigdy nie mam kasy i ciągle za mnie płacisz, nigdy nie miałam problemu w co sie ubrac, bo co Twoje było i moje, przed Tobą nie wstydzilam się że tynk odpadł z sufitu w kuchni, że ciepło tylko w dużym pokoju,wszystkie moje pomyłki i głupoty nic nie znaczą bo ty nie zapisujesz ich w pamieci. A jeśli nawet to tylko żeby sie z tego pośmiac. Przeszłaś ze mna przez najgorszy czas, w najlepszym stylu. Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek był kochany prawdziwą , bezwarunkową miłościa to jestem to ja. Najgorsza rzecz jaka przytrafila mi sie w zyciu to to, ze mieszkasz tak daleko , ale to tez można zmienic.
Tak sobie wczoraj leżalam w łózku i myślałam o tym, ze mnie to wszystko ominie. Każdy etap, od fasolki, przez troszke wiekszy brzuszek, (bo juz ten najwiekszy bede mogla zobaczyć). Twoje humory i zachcianki, kłopoty ze znalezieniem ubrań, radości z kopniecia, aż do dnia kiedy trzeba bedzie pędzic z torbą do szpitala, czekać a potem rozmawiać szeptem przy szybie, za ktorą bedzie spała Tosia. Tak mi sie smutno zrobiło, bo własnie te wszystkie chwile przelatują mi koło nosa i nic nie mogę na to poradzić, i jeszcze bardziej nie rozumiem mężczyzn, którzy uciekają od tego z własnej nieprzymuszonej woli… Dziekuję Juluś za te zdjęcia.
22 marca o 20:24 · Nie lubię · 1
Od Jej wyjazdu minęło 10 lat i te dziesięć lat temu pisała mi…
„nie pozwolimy by rozdzieliło nas nic nieznaczące morze…”
Do dziś kroczymy razem… Idziemy bliżej siebie niż ludzie obok mnie..
Z telefonem w ręku, internetem i biletem lotniczym w dłoni raz w roku…
Chciałabym napisać jeszcze tyle słów o Niej… Ale pomyślicie… głupia. Ileż można napisać w blogowym poście.. Przecież to nie książka…
Napiszę… Kto będzie chciał przeczyta.. a kto nie, już pewnie dawno zrezygnował…
Pewnego grudniowego dnia, kilka lat temu, dostałam od Niej list. Na papierze. Tak.
Na papeterii. Napisany długopisem.
„Wiesz Jula, śniło mi się… Jak zwykle mnóstwo różnych rzeczy, historii, ludzi, ale w tej jednonocnej pogmatwanej podróży pojawiła się ktoś, taki ważny ktoś, kto sprawił, że pomimo całej mojej dorosłości i radzenia sobie ze światem sprawił (mimo iż nie był prawdziwy) żebym poczuła się znowu taką małą, cholernie nieśmiałą dziewczynką, która wręcz nałogowo dąży do tego aby ludzie ją zaakceptowali, polubili. Dziewczynkę, która panicznie boi się fałszu i wyszydzenia, która nie ma przyjaciół, dlatego zatapia się w książkach, dlatego latem ciągnie za sobą po łąkach leżak i grubą kurtkę udająć, że uciekła z domu. Rozmawia z mnóstwem nieznajomych, niewidzialnych ludzi. Całymi dniami bierze udział w konkursach, w których oczywiście wygrywa i wszyscy są nią zachwyceni. Ciągle jest sama. Samotność jest dla niej czymś naturalnym, nie przeszkadza jej. Jakoś wszystko jest dla niej takie normalne, cokolwiek dzieje się w jej życiu. Że mama zmienia mężczyzn, że niktórzy ją biją, że nie ma pieniędzy, a wszystko w domu jest popsute i wodę trzeba przynosić ze studni. Pranie robić ręcznie, a żeby ugotować obiad trzeba jechać jedną stację pociągiem żeby sprzedać butelki po wódce, które mają dzięki mężowi jej mamy. I to, że mając 7 lat musi się opiekować rocznym bratem. Przebrać, wykąpać kiedy mama jest w pracy a ojczym śpi. Kiedyś nawet nauczyła się gotować grysik bo ojczym był pijany i jak zwykle spał a mama była w pracy…
Wszystko to wróciło w tym jednym dzisiejszym przebudzeniu. Wszystkie radości i awantury. Krew i siniaki. Tajemnice o których nikt nie wie. Lata samotności i tej potrzeby bliskości, bezpieczeństwa i akceptacji.
Wszystko to ponieważ przyśnił mi się tata. Nieprawdziwy. Jakiś dom i ja w tym domu. Jakaś inna mama, on i choinka. I ta choinka zaczyna nagle płonąć. Ja krzycze „Tato, pali się, pali!”. Przybiegł. Ugasił pożar, przytulił mnie. Zniknął cały strach i zniknął też sen.
A kiedy się przebudziłam, zrozumiałam, że nic mi już go nie wróci. Nie zapełni tej pustki i tych lat kiedy był potrzebny, żeby mnie upewnić w tym co robiłam, wesprzeć, czy nawet wyjść na stację gdy wracałam późnym pociągiem. Tak, była mama. Ale mama jest słabsza ode mnie. To ja muszę nią kierować, podnosić. Ciągle szukam tego w mężczyznach, których spotykam, ale oni nie wiedzą, nie znają mnie i nie rozumieją o co mi właściwie chodzi.
A ja chcę tej troski, której nie da najlepszy mąż, tego martwienia się gdy długo nie ma mnie w domu, może nawet wymówek kiedy robię coś źle. Jestem kaleką i choć staram się stłumić w sobie to kalectwo, ono tkwi we mnie, i krzyczy czasem, kiedy mu ciasno, kiedy mi źle… Bo tylko ojciec kocha bezwarunkowo i bezinteresownie, żaden mąż…”
Staram się kochać ją za dwojga, bo moja Ona nigdy nie widziała swojego taty…
chodzik-pchacz – Moover
Ja i Ona
Dziękuję Ci Kochna za każdą naszą przebytą drogę i wspólne dobicie do brzegu.
Z Tobą nawet horyzont jest prostszy.
List został opublikowany za zgodą autora.
fotografia: szafatosi.pl, koperska.eu