Zrozumiałam dziś, że kiedy mam do siebie pretensje o to, iż nie siadam do pisania, nie chodzi mi wcale o pozostanie w mediach.
Nigdy nie „walczyłam” o czytelników czy obserwatorów. Człowiek wywalczony, wydarty siłą nigdy nie pozostanie na długo, trwale, z dobrą energią.
Zatem robiłam od tych dziesięciu lat wszystko tak, aby biegło swoim, płynnem rytmem.
Nie chcę pozostać hipokrytką i nie przyznać się do tego, że Wy – moi czytelnicy, napędzaliście moje zaangażowanie. Zaangażowanie w pisanie.
Bo ja nie jestem nikim, kto wie więcej czy lepiej.
Pisząc, zawsze podważam każde ze swoich zdań. Żeby to, co zostanie posłane dalej, miało prawdę nie tylko chwilową czy podyktowaną nastawieniem, poglądami, miejscem w życiu, a niosło coś, co zostanie na dłużej. Trwalszym atramentem.
Każdy z nas, kto chce więcej niż tylko przeżyć, odnajduje sens.
Jeden w w pielęgnowaniu chorego, drugi w codziennym, mozolnym patrzeniu w mikroskop i szukaniu odpowiedzi, inny w edukacji siebie czy wchodzących w dorosłość.
Sens w macierzyństwie, zdrowym ogródku.
Jeszcze całkiem niedawno wydawało mi się, że piszę, bo wybrałam to jako swoją drogę zawodową… Piszę, bo to coś, na co być może jeszcze Ktoś czeka. (choć nawet po tylu latach nie potrafię w to uwierzyć.)
Piszę, bo kiedy przestanę, to nie będzie może potem dla Kogo pisać…
Ale to wszystko mi się jedynie wydawało…
Okazuje się, że jestem chwilowo w swoim życiu w miejscu, w którym nie muszę pracować.
Nie muszę być w mediach, od których już i tak dawno chciałam się odciąć, gdyż na dłuższą metę to nie mój świat…
Nie muszę.
A jednak chodzę z poczuciem, że coś wisi nade mną… Jest ciężkie i bardzo przygniata. Zasmuca. Powoduje, że mam poczucie jakby działo się lub miało stać, coś złego.
Próbowałam sobie tłumaczyć – całe życie pracowałaś. Odpuść. Korzystaj z tego, że nie musisz. Wytłumaczenie miało krótki termin i nie uwalniało całkowicie.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że moja wolność zaczyna się w momencie kiedy zapiszę swoje myśli. Nie dla pieniędzy czy pozostania w sieci. Dla siebie.
To jest mój sens. Odnajduje pełnię szczęścia, spokój, błogostan tylko wtedy, kiedy odchodzę od zapisanych refleksji, spostrzeżeń, doświadczeń, wspomnień…
I nie jest istotnym to, czy potem przeczyta to sto osób czy dziesięć tysięcy.
Najistotniejszym staje się fakt, że ja jestem spełniona. Uwolniona od myśli, które wcześniej musiałam nieść. To tak jakby Ktoś kazał Ci luzem nieść w rękach kilka kilo pomarańczy.
I nagle dostajesz wielki na to plecak.
Kiedy już stawiam ostatnią kropkę, mam wrażenie, że odchodzę od biurka z wygodnym plecakiem. Ba! Plecakiem, który Ktoś zabrał mi do siebie na przyczepę i krzyknął odjeżdżając – będę jechał obok, gdybyś potrzebowała swój owoc, mów! zatrzymam się i wyciągniesz…
Tak czuję jeśli zapiszę to, co kotłuje mi się nieustannie.
A każdego dnia zbierają się przecież kolejne myśli. I te niespakowane w plecak zabierają miejsca nowym…
A przecież to co nowe, musi mieć miejsce.
„Umysł jest jak spadochron, nie działa jeśli nie jest otwarty” (Frank Zappa)
A jak ja mogę otworzyć jeśli załadowany jest po brzegi?
Boję się, że jak otworzę te wrota szerzej, to mi te niesione, nazbierane wcześniej pomarańcze powypadają…
Dlatego, choć nie byłam latami tego świadoma, blog jest moim plecakiem.
Schowam to co już zgromadzone, dojrzałe, aby móc pozbierać nowe…
Dlatego dziś, aby poczuć się wolna i szczęśliwa spakuję to…
Miałam wielkie szczęście w swoim życiu trafić na rodzinę, która miała otwarte ramiona na rozwój samoświadomości…
Jednakże życie pokazuje mi, że choćby cały świat rozpostarł przed Tobą te ramiona, to nie uczyni nic, jeśli sam uczynić nie zechcesz…
Moja Mama, która nie była lekarzem psychiatrą ani neurologiem, a zaledwie pielęgniarką miała mądrość życia. Zdolność wielkiego leczenia swoim nastawieniem.
Nikt w czasach, gdy miałam siedem lat nie słyszał i nie mówił o dzieciach nadwrażliwych emocjonalnie, o nerwicach lękowych czy zaburzeniach obsesyjnych.
A one były. I dzięki temu, że trafiłam na wymarzone dzieciństwo i przestrzeń dookoła mnie, nie rosły do wielkich rozmiarów, a wręcz przeciwnie, mogły gasnąć…
Ale ciągle były. Całe życie. Raz mniejsze, raz wielkie…
Ciągły strach o śmierć najbliższych, o wypadek samochodowy.
Nieustanne sprawdzanie w okienku przedpokoju czy Tata w warsztacie nie przewrócił się przy maszynie. Czy dzieci siostry nie wpadły do studni.
Ten ogromny lęk przed tym co może się zdarzyć, a na co nie będę mieć wpływu i możliwości kontroli.
Nieustanne pamiętanie o wszystkim, sprawdzanie wszystkiego.
Czy mam, czy nie zapomniałam, czy wyłączone, czy dopilnowane.
Perfekcjonizm, który posiadam, dodatkowo nie pozwala na odpuszczanie, na niedociągnięcia, na zapomnienie czy zlekceważenie.
Wiedząc jaka jestem, od wielu rzeczy wolę z góry uciekać, odłączać się, nie podejmować się tego czy tamtego zdarzenia. Aby umysł mógł odpoczywać.
Tata nie był Sigmundem Freudem, a stolarzem, rzemieślnikiem, z zamiłowania pasjonatem sztuki, antyków i filozofii.
To On potrafił zrozumieć to, co w mojej głowie się dzieje i o tym rozmawiać, dyskutować, rozpracowywać. Sam ma podobną głowę.
Jednak to Mama była tą, która od dziecka wiedziała jak z tą moją naturą i głową postępować, aby moje lęki łagodzić.
To do Niej całe życie dzwoniłam z płaczem mówiąc – jest mi tak źle!
A kiedy po dwudziestu minutach odkładałam słuchawkę to wiedziałam, (nie, nie to, że chwilowo mnie przekonała, ja wiedziałam!) że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
To Ona wpoiła we mnie miłość do życia.
Dlatego psychologowie, których dane było mi spotkać niestety nie potrafili wznieść się nawet odrobinę do tego, co wcześniej zaoferowało i podarowało mi życie.
Nie spotkałam psychologa, który byłby ponad to, co już przepracowałam sama.
A przecież psycholodzy to najczęściej ludzie, którzy sami się z czymś borykają, szukają odpowiedzi.
Życie pokazuje mi, że często w odnalezieniu szczęścia, spełnienia, drogi do wolności umysłu są proste rady, zwykłe czynności, czasami błahe zmiany.
Tylko aby uzyskać najmądrzejsze z odpowiedzi, należy coś przeżyć, czegoś doświadczyć, czemuś się przyglądać. A potem nie tylko być tego obserwatorem ale tym, który nie raz zanurzy się w tym doświadczaniu po łokcie.
Życie odpowiada tylko tym , którzy zadają pytania i czekają cierpliwie na odpowiedź.
Nie zajmują mojej uwagi zmarszczki na mojej twarzy, jednakże niewyobrażalnie mocno interesują mnie bruzdy w moim umyśle.
Nie mam nic przeciwko poprawianiu urody jeśli jest to część czyjegoś szczęścia.
Jeśli jednak te zmiany szczęścia nie przynoszą, czas pomyśleć nad wypełnieniem braków w swoim światopoglądzie, odbieraniu świata… Bo zawsze odbieramy świat poprzez pryzmat swojej sympatii do siebie. Jeśli patrzymy na człowieka wilkiem, z zazdrością i złośliwością, dostaniemy w swoim życiu dokładnie takich samych ludzi…
I niekoniecznie oni takimi będą, ale Ty będziesz pewna, że tacy są…
A świat i ludzie są dokładnie tacy jakimi ich widzimy.
Może się okazać, że życie z twarzą wypełnioną botoksem nie będzie tak dobre jak życie z głową wypełnioną szczęściem, pozytywnym myśleniem, przepracowaniem swoich strachów, lęków i niepokojących myśli.
Choć przecież bywają głowy, które nic przepracowywać nie muszą.
Kiedyś myślałam, że im zazdroszczę. Tak żyć życiem jakie jest.
Ale dziś wiem, że ta głowa, która pracuje na pełnych obrotach nie jest moim ciężarem a wielkim dla mnie rarytasem, zjawiskiem i kompanem.
Tak, do tego sposobu myślenie też była długa droga.
To droga, która pomaga zrozumieć, że należy cieszyć się z nieszczęścia, bo ono w perspektywie czasu, przynosi dużo dobrego.
Bo czy gdyby Jadwiga Barańska zdała za pierwszym razem do szkoły teatralnej, to dziś moglibyśmy cieszyć się największym arcydziełem ekranizacji kina jakim są „noce i dnie”?
Nie. Nie zostałaby żoną Jerzego Antczaka, nie wybłagałaby (latami) aby przekonał się do tej książki… On potem latami chodził i prosił się o pomoc w ekranizacji.
A czy wyobrażacie sobie, że ten film wyglądałby inaczej? Że ktoś inny grałby główne role?
Że inaczej pracowałaby kamera? Wyobrażacie sobie, że motywem przewodnim, powracającym nie byłby Tolibowski zrywający nenufary?
A prawdziwą miłość nie pokazywałby nam zwalisty, wielki Bińczycki?
Ja nie. To wszystko nie miałoby miejsca, gdyby poszło po myśli Jadwigi Barańskiej i zdałaby egzamin za pierwszym razem.
To pierwszy lepszy przykład, który wpada mi do głowy.
Trzeba nauczyć się aby z porażek wyciągać wnioski, ale nie pozwolić im się złamać. Zaprzestać. Stracić zapał do życia.
Nieszczęścia jakie nas spotykają, to początek pięknej drogi.
Tylko trzeba cierpliwości, wnikliwości patrzenia na swój żywot, aby zrozumieć te prawdę.
Im jestem starsza tym bardziej jestem pewna tego, że każdy jest w miejscu w którym chce być.
Kiedyś nie mogłam się pogodzić z ludzkimi nieszczęściami, wyborami.
Nie mówię o wojnie, śmiertelnych chorobach. Mówię o codziennym losie.
Wiem dziś, że jeśli Komuś jest z czymś bardzo źle, niewyobrażalnie źle, to dokonuje zmian.
Strach przed zmianami jest wtedy mniejszy niż ból jaki niesie w związku z codziennym losem jakiego nie akceptuje.
Ale ludziom się nie chce. Nie chce się Im pochylać nad światem i nad sobą.
Nie biorą życia w garść!
Wolą to co znają. I narzekanie lub nienawiść też jest dla nich dość znanym uczuciem więc powtarzają. Patrzą na człowieka i zastanawiają się, cóż można mu znaleźć aby choć chwilę uwolnić się ze swojego własnego bólu istnienia.
Pochylenie się nad swoją dobrocią dla siebie i świata jest lekarstwem na wszystko.
Ale jest zbyt łatwo dostępne, aby panowało przekonanie, że może zadziałać.
A jedno z najważniejszych spostrzeżeń jakie można odkryć poprzez doświadczenie jest śmiech. Należy może wyśmiać to czego się boimy.
Oswoić ten lęk. Zaakceptować. Złapać go za ręce.
Skoro nie chce odejść, to wziąć pod dach i pokazać – tu śpimy, tu jemy. Rozgość się.
Od siódmego roku życia miałam, z małymi przerwami tiki nerwowe.
Nie. Żadnych traum. Trudnych doświadczeń. Geny. Moje kochane geny.
Pozbyłam się ich kilka lat temu. Tfu, tfu…
Metodą tak śmieszną, że aż trudną do uwierzenia…
Wstawałam rano i mówiłam do nich.
– No część. Jesteście. Fajnie. Zaczynamy nowy dzień. Cieszę się, że to znowu tylko wy. Nie rak, czy inna śmiertelna choroba. Tylko Wy. Dobrze mi znane, stare, dobre tiki nerwowe.
Robiłam to dwa miesiące. Przeszło. Kilka lat cisza.
Nie spróbowałam wtedy z lękami.
Ale może i tak miało być. Ach! Tak miało być!
Termin psychologii mnie raczej nie pociąga. Spróbowałam. Nie moja droga.
Jednakże termin hipnozy, traum dziedziczonych, medytacji… o tak.
Lubie. Ciekawi mnie. Intryguje.
Idąc tą drogą trafiłam na pewną hipnozę. To hipnoza na całkowitej świadomości.
Taki rodzaj medytacji prowadzonej.
I to jedno doświadczenie, obraz uświadomił mi, że może faktycznie zaakceptowanie i wyśmianie tego czego się boimy jest wspaniałą drogą. A może czasami jedyną.
Opowiem. Postaram się w skrócie.
Podczas sesji mieliśmy przepracować moje zaburzenia lękowe.
Dyplomowany hipnoterapeuta kliniczny.
Skończył szkołę hipnozy w Londynie. Mieszkał z Szamanami. Tak. Po mojemu. Jak chciałam.
Początek oczywisty. Zamykasz oczy i przenosisz się do miejsca, w którym jest Ci dobrze.
Błogo. W którym czujesz się szczęśliwa i jest Ci lekko.
Ja wiadomo widzę jak jadę rowerem w małej nadmorskiej wsi. Krętymi drogami. Z górki, ku plaży. W letniej sukience. W rozpuszczonych włosach.
Po jakimś czasie rozmów, pytań, odpowiedzi i wyobrażeń stajemy w miejscu w którym mam wejść w pewne drzwi. W drzwi stojące na plaży, bo tam dotarłam.
W drzwi za którymi znikną moje wszystkie obawy i strach.
Wszystko czego się lękam i boje mam zostawić przed tymi drzwiami i wejść tam wolna od tego ciężaru.
Zatem gdzie wchodzę? Jak wygląda miejsce, w którym czuje się błogo?
Jako, że jest to hipnoza na pełnej świadomości, bez usypiania, jestem prowadzona swoją wyobraźnią. I człowiek idzie tam , gdzie mu się podoba, co mu w duszy gra.
Wchodzę do małej, skromnej chatki. Z drewna. Taka jakie są w skansenach.
O tak. To mój rodzaj wyobraźni. W środku siedzi jakaś babuleńka.
Na stole cerata. Małe okna, niskie sufity.
I nagle… Czuję…. Że jest mi tam ciasno.
I czuję, że to już zupełnie nie są moje myśli. Że nie ja nimi steruję, nie ja je kreuję.
Leżę z tymi zamkniętymi oczami i mówię do hipnoterapeuty, że muszę stamtąd wyjść bo czuję, że się duszę. Jest mi źle. Ciasno. Przygnębiająco. I widzę jakieś inne drzwi. Drugie. W tej izbie.
– Wychodź. To Twój świat. Twoja droga.
Wychodzę zatem z tej małej chatki. Muszę schylić głowę aby wyjść.
Kiedy ją podnoszę widzę w połowie równy horyzont. Na dole jednolita, jasnozielona trawa.
Na górze błękitne niebo. Jasne. Bez żadnej chmury.
– A teraz spójrz na siebie. To jesteś Ty?
Próbuję, ale nie mogę. Jakby nie mogę stanąć z boku i popatrzeć. Nie wiem czy jestem człowiekiem czy tylko energią.
– Popatrz w dół w takim razie. Widać buty? To Twój styl?
– Ja pierdole! – odkrzykuję! Pisze jak było.
Patrzę słuchajcie w dół i widzę (muszę pisać autentycznie, przepraszam) takie wyjebane buty klauna. Wielkie, ogromne, czerwone. Szerokie, zaokrąglone.
A nad kostkami te spodnie w kolorowe rąby zakończone gumką.
Klaun?! Gdybym ja napisała setki książek to w żadnej nie występowałby klaun.
Rozumiecie?! To w ogóle nie jest rodzaj mojej wyobraźni.
Nie moje tereny w czeluściach fantazji.
A tu nagle widzę te buty klauna. Jak wystają na metr.
I całkowicie czuję, że ta głowa sama pisze historię. Że dzieje się to poza mną.
I czuję, że ten klaun, który jest jakby mną mnie niewyobrażalnie denerwuje.
Drażni. Irytuje. Jezu!!!!!! Zwariuje.
A On, ten klaun, który jest mną, każe mi skakać. Radośnie skakać.
A ja nie chce skakać.
– Czemu nie chcesz skakać?
Nie chce mi się teraz radośnie skakać. To takie wydaje się żałosne.
Rany boskie! On się ze mnie śmieje. Ten klaun. Mam, słuchajcie, ochotę mu przywalić.
– Czemu się z Ciebie śmieje?
– Z moich lęków. Wyśmiewa je. – odpowiadam hipnoterapeucie.
– Z lęków? Ale przecież lęki to nie jest nic co można by wyśmiewać.
Słuchajcie ten klaun zaczyna się głośno śmiać i skakać.
Podczas każdego tego skoku, ogromnego i wysokiego, bo pozwalają mu na to te buty, pojawiają się na tej zielonej polanie – kwiatki. Mnóstwo kolorowych, kwitnących kwiatów.
Słuchajcie mam wrażenie, że zwariuje. Bo ta historia, ten obraz płynie sam w mojej głowie.
Okazuje się, że najlepszym lekiem dla nas, jesteśmy my sami.
Najlepszym lekiem na naszą głowę, jest nasza głowa.
Najlepszym lekiem na nasze myśli, są nasze myśli.
Ten jeden obraz. Ta ciasnota moich wyobrażeń, która ograniczała się do tego drewnianego domku ze skansenu kazała mi stamtąd wyjść.
Wyjść w miejsce poza moje idee, wizje, schematy. Poza ogrodzenie moich wyobrażeń.
Poza ogrodzenie moich dotychczasowych światopoglądów.
Ten obraz, który przyszedł do mnie z poza moich myśli pokazał mi możliwość wyśmiania swoich lęków.
Ten klaun nawet nazwał to pomiędzy swoimi skokami po kolorowej łące.
Nakreślił moje lęki. Lęki, które dotyczą każdego człowieka na tej ziemi.
To lęki chorób, śmierci, wypadków. Białaczek, zakrztuszeń. To lęki wszystkich w miarę świadomych ludzi na tej ziemi. Tylko moja wyobraźnia tak mocno je rysuje.
Jeśli te zbyt wielkie ilustracje możliwych zdarzeń mi przeszkadzają w codzienności, należy je wyśmiać.
Brzmi brutalnie. Zupełnie nie na naukę godną poważnych psychologów.
O mój Ty Panie! Jakże skuteczna! Jakże skuteczne okazują się metody różnego rodzaju jeśli tylko otworzymy na nie swój umysł.
Jeśli tylko bardzo pragniemy coś w sobie, czy jakości naszego życia – zmienić.
Każdy z tych podskoków klauna, rozsiewał nową dawkę kwiatów.
Przecież to nic innego jak prosty komunikat – za każdym razem kiedy lęk wyśmiejesz i zamienisz w radość, której nie chcesz, bo przecież Ty się chcesz bać – wyrosną nowe kwiaty w Twoim życiu.
Nie, nie chodzi o to aby całkowicie pozbawić się racjonalnego myślenia i skakać z radości nie zapinając dzieciom pasów w aucie.
Nie chodzi o to, aby biegać po łąkach zapominając o systematycznych badaniach.
Nie chodzi o to, aby radośnie podskakiwać codziennie przy kasie mc’donalda lekceważąc zdrowe odżywianie.
To doświadczenie sprawiło, że jestem na początku mojej drogi.
Drogi jak z tikami nerwowymi – acha. Jesteście. Witajcie. Zaczynamy nowy dzień.
Kiedy zaczyna mi drętwieć całe ciało z lęku, który rośnie w mojej głowie…
To czasami wystarczy kilkanaście sekund aby całkowicie sparaliżować moje ciało, a serce chce wyskoczyć z klatki….
Zamykam oczy i widzę tego klauna. Jak wyciąga do mnie rękę i mówi – chodź! skacz!
Już mnie nie irytuje tak jak za pierwszym razem. Już nie jestem na niego zła, że śmieje się z moich strachów. Zaczynam się powoli uśmiechać i czekam na dzień kiedy będę się razem z nim śmiać pełną gębą…
Bo ja jestem niezwykle radosnym człowiekiem.
Do szaleństwa kocham swoje życie. Ludzi, przestrzeń jaka mnie otacza.
Kocham swoje wybory.
Jednakże dostała mi się zbyt duża wyobraźnia, która za często prowadzi mnie w zupełnie niepotrzebne kierunki…
Ale jeśli tylko te myśli oswoję, a może i właśnie wyśmieję, to może okazać się darem a nie udręką…
Choć moi rodzice już dawno mówią mi, że to mój dar…
Czasami jest tak, że jeśli chcemy w życiu być w innym miejscu niż jesteśmy, czy to materialnym, czy duchowym, to musimy szukać. Musimy być otwarci.
Musimy przekraczać pewne granice swojego umysłu, swoich przekonań, nie mówiąc o lenistwie zasiedzenia, oderwania się od swoich racji.
Dlatego im jestem starsza, tym bardziej myślę, że każdy z nas jest tam, gdzie chce być.
Cieszę się, że dziś tyle moich pomarańczy spakowałam do plecaka.
Czuję się tak lekko. Znowu mam wrażenie, że bieg mojego życia wskoczył na właściwy tor.
I nic nie ciąży.
Nic nie muszę, a wszystko mogę.
A to tylko kilka zapisanych zdań…
Takich jak to, że jeśli czegoś zrozumieć nie potrafimy, jeśli z czymś nam ciężko, to należy się do tego uśmiechnąć, a może i właśnie czasami, zwyczajnie owe zjawisko wziąć za ręką, podskoczyć i wyśmiać…
Julia! Myśliwski twierdzi, że powinno się pisać dopiero jak nie ma innego wyjścia, jak po prostu już musisz. Widzę, że masz tak samo i myślę, że gdyby wszyscy tak mieli to więcej wartościowych tekstów by powstawało – takich jak ten! Pisz, zbieraj te pomarańcze i pisz. Pięknie smakują Twoje pomarańcze – pokarm dla myśli.
I tak jak na końcu napisałaś – każdy ma takie życie, na jakie się godzi.
W każdych warunkach jest pole manewru i tylko od nas zależy czy będziemy z niego korzystać 🙂
Julka, jestem z Tobą od początku bloga. Zawsze czytam, jak nic innego w internecie, to co piszesz. Bo warto. Bo nigdy, nawet jak mam mnóstwo rzeczy do zrobienia, to nie jest czas stracony. Podziwam. Jesteś pięknym człowiekiem. I często wyobrażałam sobie, że siedzimy w końcu w jakimś sympatycznym miejscu i nagadać się nie możemy. Dzisiaj znowu dałaś mi kuksańca w bok swoim pisaniem i refleksjami. Dziękuję. Przeczytałam, wzięłam dla siebie i tylko chciałam Ci powiedzieć, że zawsze czuje radość, kiedy mogę być świadkiem tak pięknego rozwoju jak twój osobisty. Podglądając go od tylu lat. Patrzeć jak ktoś się zmienia, pokonuje swoje wewnętrzne przeszkody i mówi jeszcze innym: Ej, chodźcie! Spróbujcie! Tam naprawdę nie jest tak strasznie. Super! Pozdrawiam
„Nic nie muszę, a wszystko mogę.” – taaaak:)
pisanie wyzwala, metafora z plecakiem i pomarańczami bardzo do mnie trafia
dobrego dnia!
Marta
Dziękuję za to, że chciałaś się tym ze mną podzielić…
Myślę o tym tekście kilka dni. Często chcę Ci napisać „dziekuje” i myślę sobie „Boże… Jaki banał” i rezygnuję. A Ty Jula piszesz teksty ważne. No i nie napisałam nic. Aż do dziś. Usłyszałam ten kawałek i zaraz pomyślałam o Tobie, o tym tekście powyżej:
„Ja i litery mamy dil, ja i słowa mamy układ
Mówię im prawdę, bo im ufam
One i ja kamuflaż, tak długo już omijamy szuflady
Raz dużo, raz susza. Raz masz, raz szukasz…”
Trafiłam tu totalnym przypadkiem.
Wrócę.
Dziękuję za garść (całkiem sporą 🙂 ) myśli wrzuconych w czeluście internetów.
Błogosławię