Kiedy byłam dzieckiem i bawiłam się ścinkami drewna w warsztacie stolarskim mojego Taty, powiedział do mnie znad maszyny – Jeśli jedna dziesiąta życia jest szczęśliwa to znaczy, że życie się udało.
I pomimo tego, że wtedy tego zbytnio nie analizowałam, pomimo biegnących lat, w których do tych słów nie wracałam, to ewidentnie miały one wielkie w moim życiu znaczenie.
Może zarówno te słowa jak i zachowanie mojej Mamy, która brała życie za rogi i z nim szła, bez względu na to jakie aktualnie było. Było czyli oznaczało istnienie i zadowolenie z owego istnienia.
Dziś wszyscy chcielibyśmy być permanentnie szczęśliwi. Odczuwać niegasnące zadowolenie. Kiedy gaśnie, osiągamy pełnie zgryzoty poprzez wyrzuty sumienia – jak to? Przecież mam tak wiele, a nie odczuwam szczęścia? Co ze mną jest nie tak? Gdzie szukać pomocy?
Aktualne czasy zaszczepiły w nas potrzebę ciągłej aktywności.
Nawet wolny czas nie może być wolny. Musi być wypełniony dobrym serialem, książką, modnym sportem, szybkim wypadem w góry lub nad jezioro.
Wszystko musi być wykorzystane do granic możliwości. Interesujące, rozwijające, pełne inspiracji, poznawania, odczuwania. To za dużo. Nie ma tam miejsca na to, aby dusza dogoniła ciało, jak pisze Tokarczuk.
Ten napięty grafik wolnego czasu powoduje, że nasza głowa nie ma tam przestrzeni do owego odpoczynku. Jest zajęta, to fakt, ale czy bardziej doświadczona? Czy to nabyte doświadczenie pozwala nam osiągnąć to, czego pragniemy najbardziej – spokoju głowy i myśli? Dlaczego nie szukamy ukojenia dla umysłu, a dobrze znamy drogę do ułudy szczęścia.
Anna Andrzejewska w swoim wykładzie o programowaniu mózgu mówi, że człowiek nie powstał do odczuwania szczęścia. Człowiek miał zaprogramowane – przetrwać.
Odczuwać lęk/zagrożenie, bo owe uczucia chronią nas przed śmiercią.
I ten strach jest całkowicie dobrym uczuciem. Gdyby nie on już dawno byśmy wyginęli.
Dobrze, że martwimy się o naszych bliskich, o siebie. Nie próbujmy na siłę wyrzucić z siebie z tego uczucia. Potraktujmy je jako naszą zaletę. Gdyby nie ono już dawno wszystkie dzieci by się potopiły, wpadły pod tramwaj lub leżały poparzone w szpitalach.
Zaakceptujmy lęk.
Moje życie nauczyło mnie, że często akceptacja powoduje, że wyzbywamy się problemu.
Od dziecka borykam się z tikami nerwowymi. Kiedy się na nie złoszczę, kiedy mam ochotę przez nie płakać, kiedy jestem nimi wykończona i po raz tysięczny analizuje co jest ich przyczyną – nasilają się. Kiedy mówię sobie do nich – przyszłyście znowu, witamy. To zaczynamy dzień. Wtedy nie wiem kiedy – znikają. Nie znikają zawsze i nie znikają od razu. Ale im częściej to praktykuje, tym częściej i szybciej odchodzą.
Może zaakceptowanie tego, że szczęście nie jest stanem permanentnym spowoduje, iż będzie nas wypełniać częściej.
Czyż miłość nie przychodzi do nas wtedy, gdy na nią nie wypatrujemy?
Linczując się za brak wewnętrznego szczęścia oddalamy je od siebie, zamiast przyciągać.
Jesteśmy w miejscu, w którym na wiele spraw mamy wpływ, jak nigdy wcześniej.
Przywykliśmy do tego, że zmiany są na wyciągnięcie ręki jeśli tylko się odważymy.
Nabieramy odwagi coraz częściej. W ten sam sposób pragniemy zmieniać swój mózg.
Mamy odwagę i chęci, a przede wszystkim pragnienie, aby znajdywać się w krainie wiecznego szczęścia.
Żal, zniechęcenie, apatia, złość, gorycz… jeśli się pojawią w głowie człowieka świadomego są najczęściej bojkotowane. Nie powinienem tak czuć. To złe. W ten sposób stają się jeszcze większe. A może należałoby zwyczajnie je zaakceptować. Mam prawo tak czuć.
Jeśli przejdziemy obok pewnych myśli spokojnie, z zezwoleniem na ich istnienie, to odejdą niezauważalnie i bez uszczerbku w naszym mózgu oraz pamięci.
Mózg zapamiętuje. Im częściej będziemy myśleć negatywnie, tym łatwiej będzie mu to przychodzić. Nie roztrząsać, ale zaakceptować i iść dalej.
Jeśli będziesz miał zawieszone kartki z słówkami angielskiego, a obok z niemieckiego, i podchodzić będziesz częściej do tych z angielskim, to którego języka nauczysz się szybciej?
To nasza głowa. Jeśli będziesz częściej myśleć o ludziach źle, o sobie źle, i źle o tym, co się zdarzyło lub ma zdarzyć, to mózg będzie tworzył te myśli z większą łatwością. Z czasem odruchowo. Jeśli będziesz myślał dobrze i pozytywnie, głowa przyswoi te zachowania jako bardziej oczywiste. To one właśnie zaczną przychodzić z łatwością.
No, ale nie nauczymy się niemieckiego, chodząc na lekcje angielskiego.
Mawiają, że jeśli o czymś nie myślisz, to nie istnieje. Gdyby pochylić się z właściwą wagą i właściwą miarą nad tym stwierdzeniem, śmiało można odkryć, że większość problemów i nieistniejących prawd mieści się tylko w naszej głowie.
Wystarczy je wyrzucić, aby poczuć wolność. Lecz czy pustosząc swój mózg z przemyśleń, nie tworzymy życia zaledwie poprawnego i powierzchownego?
Czy gdyby moja głowa nie pękała od analiz i roztrząsań egzystencjonalnych, to stukałabym w tę klawiaturę? Akceptacja tego, co nas dręczy, aby dzięki temu powstało coś, co nas cieszy. Nie byłoby tej radości bez tej udręki. I czy nie jest to filarem każdego pozytywnego odczucia? Macierzyństwa, związków, relacji…?
Prawdziwe szczęście jest nierozerwalnie połączone z negatywnymi emocjami.
Czy denerwują nas bardziej nieznajomi na ulicy czy Ci, których kochamy nad życie i się o nich martwimy? Lub Ci, z którymi chcemy spędzać czas, mieć intensywną relację, a przez to interakcja jest gęstsza i zażyła?
Każdy z nas musi odnaleźć miejsce, w którym chcę być. Poziom świadomości, w którym chce trwać. I istotnym jest fakt, że jeśli chcesz wyrażać swoje poglądy, a nie jak mówi Hawkins, trzymać je tylko po to, aby dzięki nim żyć według swojego planu, to bądź gotów zaakceptować swój ogromny bagaż emocjonalny.
Wciąż chcielibyśmy dojść do miejsca, w którym nasza głowa będzie czuła się fajnie, fantastycznie i fenomenalnie. Nie chcemy zaakceptować zwyczajnie, nie mówiąc już o zatrwożeniu, spięciu, niepokoju i podminowaniu.
„Ja bym powiedział, że szczęście to prowadzenie bogatego i pełnego znaczenia życia, w którym odczuwamy cały wachlarz emocji.” – jeśli miałabym swoje życie ocenić według stwierdzenia Russa Harrisa to moje życie jest nieopisanym szczęściem.
Moje życie jest pełne ciekawych ludzi, rodziny pełnej pasji i impresji, codzienności pełnej zdarzeń zwyczajnych i niezwyczajnych, mądrych i nieskończenie głupich. Pełne mojego zaangażowania wobec tego, aby życie nie było biernym letargiem. Moje życie jest pełne pytań i szukania odpowiedzi. Pełne rozmów dogłębnych i tych, które bawią, irytują, złoszczą.
Pełne moich uniesień i frustracji. Pełne błagania siebie o naukę milczenia. Linczowanie się za brak milczenia, aby potem krzyczeć do siebie, że należy w końcu polubić swój brak milczenia i dać życiu pełną na to zgodę i akceptację. Bo są Ci co milczą i Ci co mówią. I jak mawia mój mąż, każda wada i każda zaleta ma swoje blaski i cienie.
Bo potem milczący mogą wysłać do zadań specjalnych mnie.
Czy szczęściem nie jest właśnie ten zbiór blasków i cieni?
Czy nie należy zamiast wciąż pragnąć szczęścia, nauczyć się cieszyć z jego braku?
Może szczęście to właśnie akceptacja smutku, żalu i złości?
Może szczęście to pozwolenie na odczuwanie, że życie aktualnie jest do dupy.
Może szczęście to zostawienie na boku wysokiej poprzeczki ciągłego zadowolenia.
Albo zrozumienie i polubienie faktu, że jeśli jedna dziesiąta życia jest szczęśliwa to życie się udało…?
Może się okazać, że zapełnisz jedną drugą swojego życia szczęściem, ale druga połowa będzie tak ciężka, że przygniecie pierwszą…
A gdyby tak tę jedną dziewiątą zaakceptować…?
Może ta decyzja okazać się szczęśliwą.
Bardzo podoba mi się ten tekst. Potrzebuje wprowadzić do mojego życia akceptację, dziękuję.
Zdecydowanie się zgadzam.
Życie na ciągłym haju jakkolwiek rozumianej szczęśliwości jest zwyczajnie niemożliwe, chociażby z tego wzgledu, że człowiek przyzwyczaja się do dobrego, i coś co cieszylo wczoraj obojętnieje i przestaję dawać radość jutro. Dlatego potrzebne są góry i dołki, w końcu nie ma blasku słonecznego bez cienia;)
Pozdrawiam!
Dla mnie szczescie to umiejetnosc spojrzenia pozytywnie na swiat w danej sytuacji.
Szukanie plusow pozwala na odczuwanie szczescia mimo wszystko np jak nizej:
Wylało mi się dziś mleko,
Przypaliło, spalenizną zaśmierdziało…
Malowałam wtedy rzęsy i perfumowałam ciało.
Ciśnienie mi wzrosło bo się nie udało
zdążyć na czas…wbić w chwilę,kiedy białe rosły bąble w garnuszku podrapanym, miękkie, białe kożuchy.
Zalałam kawę tym co zostało na dnie.
Pianka zrobiła się wyborna na palniku i przywarła chyba na zawsze do czarnej stali.
Napój pachniał, delektowały się moje zmysły.Napatrzyły się oczy niebieskie, nozdrza się powiększyły,nawet uszy coś słyszały 🙂.
Ale złość wciąż kipiała w mojej głowie, nienawidzę sprzątać -syzyfowa dla mnie robota.
W tv przeleciały mi fotki ukraińskiego żołnierza w okopach,który siedząc w błocie uśmiechał się pijąc kawę i paląc papierosa.W błocie zanurzone miał buty,pod wiatą leżał,a nad nim deszczowo-sniegowe chmury wisiały.Z ust jego leciała mroźna para.Czekał aż nadjadą czołgi…
I mleko się wyleje…
A ja muszę tylko szmatką powycierac…co za szczęście 🍶🥛