Czasami nabieram w sobie śmiałości aby głośno wypowiadać pewne przypuszczenia. Brak tej śmiałości wynika najczęściej albo prawie zawsze, z niezwykłej miłości którą darzę swój święty spokój. Jeśli dostrzegam w rozmówcy duże zacietrzewienie ową śmiałość chowam do kieszeni i odchodzę z delikatnym, ledwo dostrzegalnym uśmiechem. Dzięki temu jestem człowiekiem, który ma pełne kieszenie. A pełne kieszenie świętego spokoju są w dzisiejszym świecie nader pożądane. Ze zdziwieniem i niedowierzaniem obserwuję ludzi, którzy szastają na prawo i lewo tym co mają w kieszeniach myśląc, że dzięki temu coś do nich na powrót włożą. Włożą, jednakże jedynie złość i poirytowanie. Czasami tak szastają, że pozostają na dnie tych kieszeni jedynie wielkie dziury. Zanim się zrozumie i zgromadzi ponownie owy święty spokój, trzeba najpierw nauczyć się dokładnie szyć. Kieszenie zszyte z dużą dozą cierpliwości, dają nadzieję na powodzenie przy kolejnych zbiorach i uzupełnianiu tego czym się szastało. Dzięki wysiłkom jakie włożymy w skrupulatne i staranne fastrygowanie poszewki na swój święty spokój, mocniej przypatrzymy się sprawie, dla której do kieszeni mielibyśmy sięgnąć i na nowo błogostan swojej duszy dać ludziom rozszarpać, zdeptać i spustoszyć.
Jednak przychodzą takie myśli, które choć dni mijają, nie chcą ulecieć z mojej głowy, wtedy po dogłębnej kontemplacji nabieram w sobie śmiałości aby głośno wypowiadać pewne przypuszczenia.
Mianowicie śmiem przypuszczać, że kuchenne piece jakie kiedyś stały w kuchniach naszych dziadków, były jednymi z ostatnich, które słyszały ludzkie rozmowy. Prawdziwe rozmowy. Te które miały swój początek. Te które doczekały się końca. Aż wreszcie też te, w których to co mówiono pomiędzy, nie ulatywało wraz z dopalającym się drewnem jak wygasający film na instastory.
Z pogrzebaczem na palenisku. Z zapieckiem, który jak wizyta u psychologa leczył najrozmaitsze rany.
Te wieczorne rozmowy, po obowiązkach w gospodarce płynęły wolno. Nikt się w rozmowie nie spieszył. Bo i spieszyć się nie miał gdzie. Jak jeden zapytał, to drugi zanim odpowiedz sformułował, zdążył otworzyć fajerkę. Małą, potem obręcze. Powoli, rozkładając na boki. Pooglądał szczapki drewna które pod piecem wcześniej ułożył, wybrał najwłaściwszą. Wepchnął do paleniska, a potem na powrót zasuwał po kolei fajerki. Usiadł i już miał odpowiedź. Odpowiedź do prawdziwej rozmowy.
Bo jeśli rozmawiali o urodzie, to prawdziwej. Prawdziwych ustach i włosach. Jeśli o talentach, to autentycznych, które nie zdążyły jeszcze być wątpliwe.
Nikt nie popędzał swoich myśli. Nikt słów nie poganiał. Wiedział bowiem, że tego co chce powiedzieć, nie przerwie dźwięk telefonu, nadchodząca wiadomość, konieczność pospiesznego wyjścia.
I jeśli słuchacz stracił czujność, to tylko wtedy, gdy na nowo fajkę podpalał albo wrzącą wodę na bok pieca przekładał. Czasami przy cieple kuchni i po wieczornych oprzątkach się słuchaczowi oko przymknęło. Głowa opadła na bok, chwiejąc się i pochrapując. Machnął wtedy ręką ten co mówił. Wiedział, że jutro na nowo przy tej rozmowie się spotkają. Nikt jej nie odwoła, nie przełoży.
Przy piecu łatwiej było o gawędzenie. Wszyscy bowiem gromadzili się dookoła niego. Zimą przy cieple jaki dawał, latem przy stawie, jaką jego ogień spód garnka ogrzewał. Nikt po zimnych izbach nie latał. Nie rozchodził się na boki za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Chciał czy nie chciał to życie i potrzeby pod palenisko go gnały. To wtedy i o pogodzenie łatwiej było. Jak już się obok siebie z wymogu natury siedziało.
Potrafił człowiek przy tym ogniu wyrzucić to co najgłębiej w nim siedziało. A i skrywać potrafił też tak, że nikt tego co miał w środku, nie zauważył. Potem nocami sam do popieloka jak do ucha spowiednika wypowiadał o tym co go dręczy.
To co spać nie dawało, usypiał potem dźwięk jednostajnie strzelających iskier pod żeliwną płytą. Pomruk ognia i zwęglającego się drewna. Przez szpary pieca migotał ogień, który tańczył po ciemnej, zakrytej nocą kuchni. Skakał po ścianach, oknach, firanach. Stole, tapczanie i krzesłach. Można się było w ten nocny ogień zapatrzeć i rozmówić z samym sobą. Rozmówić dogłębnie. Bez odrywania myśli i wzroku do migoczących, kuszących nas ekranów. Nad ranem, gdy dogasał ogień, głowa była wolna. Poukładane nocą myśli pozwalały z większą lekkością dźwigać na barkach kolejny dzień. Ogień koił nocami wiele ludzkich zmartwień. W dzień natomiast, choć palił te same drwa, nadawał zupełnie innego rytmu. I choć chodzić koło niego było trzeba nieustannie, nikomu nie przyszło do głowy na niego labidzić czy biadolić.
Ogień pod kuchenną blachą dawał życie. Nie tylko pod postacią ugotowanej strawy. Nadawał domowi rytm. A i od niego samego nie raz rozmowy wychodziły. „Weź no zobacz tam do pieca, może do cna nie wygasło.” „Dorzuć do pieca, bo się ledwo tli.” „Weź tam dołóż więcej, bo do piekarnika wkładać będę.” Dorzucali, na nowo rozpalali i z piekarnika ciasto wyciągali i buty ogrzane. A nad nim ludzkie rozmowy. O polu, o zwierzynie, plonach, chorobach. O tym na czym opierała się kiedyś ludzka egzystencja. A o czym teraz, wraz z brakiem ognia w kuchni, tak często zapominamy.
Nad ogniem kuchennym, na rozciągniętym od ściany do ściany sznurze, wisiało pranie. Kapiąca na niego woda, skwierczała niezmiennie. Odnoszę wrażenie jakby te odgłosy kołysały kiedyś ludzkie dusze i ich żywota. Nadawały im rytm, który nieświadomie nosił ich po ziemskim padole. Jakby ogień pod kuchenną płytą był jednym z ostatnich, które wskazywały ludziom prawdziwą wartość życia i jego sensu.
Dźwięk pogrzebacza rozgarniającego nad ranem popiół, uświadamiał człowiekowi, że jest on życiu, a życie jemu zwyczajnie potrzebne. A kiedy dopadało go zwątpienie, to niespiesznie się przy tym piecu z życiem rozmówił. Prawdziwą rozmową.
Julia skąd w tobie tyle mądrości? Te wszystkie słowa i myśli takie prawdziwe, tak napisane że czytając czasami aż tchu brakuje. Ja Ci bardzo, bardzo dziękuję za to pisanie dla nas 🙂
W moim rodzinnym domu stał taki duży piec kaflowy w samym środku kuchni. Co jakiś czas mama robiła tacie wyrzuty jak to nie dopilnował w czasie budowy i po co taki duży i na środku…Dom był duży, choć z zewnątrz wydawał się mniejszy ale salon był. Jednak nikt z odwiedzających nigdy nie kierował się do salonu tylko zawsze do tej kuchni. Automatycznie wszyscy goście zajmowali miejsce przy niewielkim kuchennym stole stojącym nieopodal tego za dużego, nie w tym miejscu postawionego pieca. Nawet kilkukrotne prośby żeby może do salonu, bo wygodniej, więcej miejsca nie skutkowały opuszczeniem miejsca przy piecu-każdemu tam właśnie było najlepiej. Kiedy będąc dzieckiem zaspana człapałam do kuchni rano w kuchni już wesoło trzaskał ogień, biło przyjemne ciepło. Na boku stał porcelanowy czajniczek „na esencję” do herbaty, obok „robiło się” zsiadłe mleko albo „grzał ser”. Rozpalanie w tym piecu dla moich przyjezdnych kuzynów to była najlepsza zabawa na świecie-zaraz po niej pieczenie jabłek w „dochówce” i wyjadanie tych suszonych z worka wiszącego za piecem ( takie prototyp czipsów kiedy nikt nie słyszał o lays’ach;-).
Kilka lat temu rodzice zrobili remont i piec zniknął z kuchni-był już stary i nie było czego ratować. Ale za to pojawił się nowy- na naszej wspólnej z mężem działce, gdzie mamy „letnią kuchnię”, z kaflowym piekarskim piecem, naszą własną „dochówką” i nadzieją na długie wieczorne rozmowy o czymś…takie jak w Twoich wspomnieniach. Bardzo lubię czytać Twoje posty.
Cudowne wspomnienia 🙂
Uwielbiam spotykać się i rozmawiać z drugim człowiekiem. Nienawidzę rozmawiać przez telefon, bo rozmowa dla mnie może bez słów się odbywać, wszystko zależy od tego, z kim i jak się rozmawia. Dużo zdrówka Julisiu, żebyśmy wszyscy mogli do tych prawdziwych rozmów szybko wrócić.
Julio ja czekam na kolejna ksiazke. Mój mąż mówi ze ten koronawirus to jednak nam coś dał.
Czas, czas z rodzina, czas na spacery bez patrzenia na zegarek ,ze dzieci trzeba szkoły odebrać albo obiad podać bo potem jakieś kolejne zajęcia są. My mamy w stołowym komin otwarty i wiesz za to pokochałam ten dom od pierwszego momemtu. Choć to ruina była straszna ale ten komin przy którym nasza rodzinne widziałam i ten ogród wielki i wejście z niego do lasu. I roboty było i nadal jest to jednak tak kocham i to miejsce i ten dom ze bym na nic innego nie zamiennila. Serdecznie ściskam
Niestety, większości ludzi bezpowrotnie kogoś zabrał. Z resztą nie tylko kogoś… jeśli ktoś wcześniej spędzał czas z dziećmi to teraz też zabrał: radość (brak możliwości zarabiania powoduje brak funduszy na wycieczki, wyjścia do kina, basen itp). Duża część rodziców PRACUJE w domu, więc siłą rzeczy tego czasu dzieciom poświęcić zwyczajnie nie może, a potem zamiast z dzieckiem się bawić, musi być nauczycielem. Dodatkowo zaopatrzeniowcem swoich rodziców, którym przez to, że nie wychodzą z domu trzeba poświęcić dodatkowy czas na rozmowę, opiekę itd.
Nie wszyscy mają dom z ogrodem, większość dzieci siedzi pozamykane w domach, bez możliwości wyjścia na powietrze.
Więc pozwolę się nie zgodzić z tym, że ten wirus komuś coś daje… na pewno nic dobrego…
Dziękuję Juleńko, tyle spokoju w tym poście,pogody ducha,jakiegoś takiego ciepła,światła,otuchy i nadziei…Takiej to właśnie zwyczajności i normalności nam trzeba,prostej,szczerej prawdy i prawdziwych rozmów.
Dzięki za te słowa. Dla mnie to powrót do dziecięcego świata w którym ciepło i odgłosy z buchającego pieca utulały do snu. Dziewczyno masz talent, piszesz jak stary mędrzec. Tak zwyczajnie, prosto w serducho.A to najtrudniejsza sztuka.
Alicja Majewska śpiewa: „To nie sztuka wybudować nowy dom, sztuka sprawić by miał w sobie duszę… […] To nie sztuka wytrenować w sobie mózg, sztuka sprawić, by rozumiał ludzi…” no idealnie pasują mi do Pani te słowa 🙂 uwielbiam czytać Pani bloga 🙂 Dziękuję!